Barcelona: Dzień Czwarty (i ostatni)
Niedziela, 20
lutego
Budzę się rano i
mam dylemat: zostało mi kilka godzin do „zagospodarowania”, potem muszę dostać
się na lotnisko i polecieć na spotkanie z codziennością. Zgodnie z początkowymi
założeniami została mi jeszcze całkiem spora lista rzeczy do zrobienia, a mogę
zrobić tylko jedną. Na czele listy są dwie pozycje: wzgórze Tibidabo i park Güell,
zaprojektowany przez Gaudiego. W obu przypadkach trzeba trochę pojeździć po
mieście, więc nie podejmując ostatecznej decyzji opuszczam hostel i ruszam w
kierunku stacji metra. Jakoś bardziej ciągnie mnie jednak stronę wzgórza
Tibidabo, więc w końcu decyduję się ruszyć w tamtą stronę. Dojazd jest prosty:
z Plaza Catalunia metrem do końca linii L7, potem niebieskim tramwajem pod
górkę i w końcu kolejką torowo-linową na szczyt.
Tibidabo to
najwyższy szczyt w górach Serra de Collserola, oklalających od północnego
zachodu Barcelonę. 512 m n.p.m. to niby niedużo, ale trzeba pamiętać, że góry
przylegają praktycznie do brzegu morza. Tak, że to pół kilometra w górę, to nie
jest wcale tak mało. Według tradycji to właśnie tu Szatan zabrał Jezusa w
czasie kuszenia na pustyni, by mu pokazać wszystkie królestwa świata. Na
szczycie wznosi się kościół pokutny Najświętszego Serca Jezusa (Temple
Expiatori del Sagrat Cor), a tuż obok znajduje się… wesołe miasteczko! Czyli
taka trochę „wojna postu z karnawałem”. A może nie wojna, tylko współpraca? W
sumie to chyba pasuje do temperamentu Katalończyków.
Pakuję się do
metra, które jest jeszcze pustawe o tej porze. Dookoła siedzą tylko rodzinki z
dziećmi, zmierzające niechybnie w kierunku wesołego miasteczka. Co dziwne,
większość z nich mówi po rosyjsku! Wysiadam na ostatnim przystanku i ruszam na
powierzchnię w poszukiwaniu niebieskiego tramwaju. Szybko znajduję odpowiedni
przystanek, ale okazuje się, że z przejażdżki nici: historyczne tramwaje są w remoncie
i póki co nie jeżdżą. No nic to: ruszam na piechotę pod górę wzdłuż linii
tramwajowej. Droga pnie się pod górę i zaczynam nieco żałować, że nie
zostawiłem swojego bagażu w hostelu: walizkę na kółkach da się co prawda w
miarę dobrze ciągnąć pod górę, ale zdecydowanie byłoby przyjemniej bez niej.
Nie ma sensu wracać, więc ciągnę walizę i nie wybrzydzam. Na szczęście nie jest
daleko: po kilkunastu minutach docieram do miejsca, którego wyrusza na szczyt Tibidabo
kolejka szynowo-linowa. No i znowu niespodzianka: stacja jest zamknięta i
pierwszy wagonik ma odjechać za godzinę. Oj coś za dużo niespodzianek, jak na jeden
dzień! Ale nie pękam: zjadam szybkie śniadanie w knajpie naprzeciwko stacji
kolejki (z pięknym widokiem na miasto), a następnie ruszam w drogę pod górę. Za
godzinę, to powinienem spokojnie dotrzeć na szczyt na piechotę.
Wszystko byłoby
pięknie, gdyby nie ta cholerna torba na kółkach! Po asfalcie to jeszcze idzie
to jako-tako ciągnąć lub pchać. Ale zapierniczanie z czymś takim po lesie to
jednak nie jest zbyt dobry pomysł. A okazało się, że jeśli chcę dotrzeć na
szczyt Tibidabo piechotą, to raczej po leśnych ścieżkach i to ostro pod góre.
Wymiękłem po kilkudziesięciu metrach. Na szczęście okazał się, że w
międzyczasie kolejka na szczyt została uruchomiona. Przypomina nieco kolejkę na Gubałówkę.
Znowu udało mi się kupić
bilet ulgowy „na rękę” (czyli prawa łapcia w górę i pytanko: „a czy dostanę
jakąś zniżkę”?). Po krótkiej przejażdżce znalazłem się na szczycie. Widoki
piękne!
Kościół na szczycie: taki sobie. Taki sobie neogotyk z pierwszej połowy
XX wieku. Jednak zdecydowanie wolę stare, gotyckie kościoły niż XX-wieczne
podróby.
Z karuzeli w wesołym miasteczku nie skorzystałem. Z resztą nie zostało
mi wiele czasu, bo zrobiło się popołudnie i czas najwyższy by ruszyć na
lotnisko. Droga bez niespodzianek: samolot o czasie, dwie godzinki z hakiem i
jestem w Krakowie. Temperatura: -6 C (czyli bez niespodzianek, ale i bez zachwytu).
Komentarze