Karaiby (1)




Tak zwany „Wstęp”

Z tymi Karaibami, to trochę mi zeszło. Właściwie od pierwszej myśli: „a może by tak popłynąć na Karaiby” do realizacji tego zamiaru upłynęło ponad 3 lata. A od pierwszego „poważnego podejścia” – ponad rok. Jak zwykle sprawa rozbiła się o moje nierealistyczne wyobrażenia: wydawało mi się, że jak rzucę hasło: płyniemy na Karaiby, to nie będzie się szło odpędzić od chętnych. Byłem pewny, że samymi znajomymi z Arizony zapełnimy jeden katamaran. A tu okazało się, że… cóż… jak zwykle. W sumie, to jakbym się po prostu nie uparł i nie kupił biletów lotniczych, to w tym roku też by się nie udało. 

Nauczony doświadczeniem postanowiłem spisywać na bieżąco relację z wyprawy na Karaiby. Ostatnia próba opisywania wydarzeń po fakcie skończyła się jak zwykle: w rok od wyprawy stwierdziłem, że pisać nie ma sensu, poza tym nie pamiętam większości szczegółów. Więc stwierdziłem, że tym razem spróbuję pisać na bieżąco. No i prawie mi się udało: w najgorszym razie miałem jedno lub dwudniowe opóźnienie. Dzięki temu udało mi się w miarę dokładnie opisać karaibskie przygody.


Karaiby, dzień 1: 19 / 20 stycznia 2018

Właściwie, to dzień zerowy, bo jakoś trzeba na te Karaiby dotrzeć. I żeby już być precyzyjnym, to nie Karaiby, tylko Małe Antyle: rejs zaczynamy z Martyniki i będziemy zmierzać na południe. Podróż zajęła praktycznie 24 godziny: o 19:00 wyszliśmy z domu i mniej więcej o 19:00 naszego czasu weszliśmy na jacht na Martynice. Dałoby się tę podróż pewnie skrócić, ale połączenia na Martynikę są raczej kiepskie, poza tym czekaliśmy na miejscu na resztę załogantów z Polski. Martynika – ku mojemu zdziwieniu – okazała się być kolonią francuską, obecnie pod okupacją Unii Europejskiej.



Lot – bez niespodzianek: szybki przelot do LA, przesiadka na „red eye’a” do Miami (5 godzin, wylot około 23:00). W Miami 3 godziny przerwy, akurat, żeby zjeść śniadanie, i kolejne 3.5 godziny lotu do Fort de France na Martynice. Koło 16:00 jesteśmy na miejscu i przez kolejne 4 godziny koczujemy na lotnisku czekając na resztę naszej załogi przylatującą z Polski przez Paryż.


Potem już tylko pakujemy się do busa i jedziemy do mariny na południowo-zachodnim końcu wyspy. Pierwsze pogadanki, wieczorek zapoznawczy (dostaliśmy wszak butelkę rumu od armatora) no i do spanka.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)