Karaiby (8)
Dzień 13: 1 luty 2018
Zwiedzamy
północno-zachodnią część Martyniki. Praktycznie w całości zajmuje ją wulkan Pelee,
który jest najwyższą górą na wyspie. W 1902 roku wybuch tego wulkanu w 15 minut
wysłał do nieba ponad 30 tysięcy dusz. Miasto Saint Pierre, będące wówczas ponoć
najładniejszym miastem na Karaibach praktycznie przestało istnieć. Obecnie
wulkan śpi sobie w najlepsze i pozwala nawet ludziom wdrapywać się na szczyt. I
tak właśnie zamierzamy uczynić.
Ruszamy wczesnym
rankiem. Musimy przejechać praktycznie przez całą wyspę z południa na północ,
co nie okazuje się wcale takie łatwe. Trzeba przejechać przez Fort de France –
największe miasto na wyspie. Wygląda na to, że wszyscy mieszkańcy mają podobny
zamiar, bo na drodze tworzy się potężny korek. Dystans 20 km pokonujemy w
godzinę. W Fort de France jedziemy do miasteczka Morne Rouge, umiejscowionego u
południowo wschodnich podnóży Montagne Pelee. Droga jest przepiękna: pnie się i
opada przez dżunglę. Jedziemy powoli i podziwiamy widoki. Z resztą szybko
jechać się nie da, nawet jakby się chciało.
Po drodze oglądamy jeszcze piękną
katedrę w Balata.
W Morne Rouge zjadamy szybkie drugie śniadanie i podjeżdżamy
do schroniska l’Aileron (o ile zaniedbaną budę bez klimatu można nazwać
schroniskiem). Odbywa się kolejny spektakl pod tytułem: gdzie by tu zaparkować.
Ludzi i samochodów jest cała masa. Ale jakoś się udaje. O 11:30 ruszamy w
stronę szczytu Montagne Pelee.
Sprawa nie
wygląda źle: wyruszmy z wysokości 852 m npm, a musimy dotrzeć na 1395 m npm. Droga pnie się ostro pod górę i
szybko nabieramy wysokości. Po szczytach suną kłęby chmur, więc nie bardzo
widać co nas tam u góry czeka. „Luzik” – myślę sobie, gdy mijamy 1100 m npm.
Coś, co wydaje się być szczytem widnieje kilkadziesiąt metrów dalej. Tylko, że
gdy tam docieramy, to z chmur wyłania się kolejny szczyt. „E spoko, nie ma
problemu: niedaleko” – myślę sobie.
Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że
to też nie szczyt, a jedynie krawędź krateru. Prawdziwy szczyt znajduje się po
drugiej stronie krateru, która gdzieś tam majaczy w chmurach. Są dwie opcje:
obejść krater dookoła, długim, łagodnym trawersem albo przejść przez dno
krateru w miarę krótką, ale cholernie stromą ścieżką. Wybieramy tą drugą opcję
i zaczynamy opuszczać się na dno krateru. Idzie się fatalnie: skały wulkaniczne
są paskudnie śliskie, na dodatek pomiędzy nimi czają się szczeliny. Jeden
niepewny krok i noga wpada w dziurę pomiędzy skałami. W niektórych z tych
szczelin spokojnie może się zmieścić człowiek i diabli wiedzą jak są one
głębokie. Może prowadzą do samego piekła?
Powoli brniemy do
przodu i o 13:30 stajemy na szczycie najwyższego szczytu Martyniki.
Powrót
postanawiamy odbyć obchodząc krater dookoła, by uniknąć forsownego schodzenia
na jego dno. Z mapy wynika, że jest to nieco dalej, ale za to w miarę
spokojnie. Tyle tylko, źe szlak jest fatalnie oznaczony i przez pewien czas
wydaje mi się, że idziemy w jakimś złym kierunku. Właśnie zaczynam się poważnie
zastanawiać co zrobimy, gdy się okaże, że poszliśmy złym szlakiem, gdy trafiamy
na rozwidlenie, które potwierdza, że wszystko jest OK. Dalej jest już prosto:
po 5 godzinach, o 16:30 jesteśmy z powrotem w l’Aileron.
Na koniec
zjeżdżamy na zachodnie wybrzeże, do St. Pierre, a potem jedziemy zobaczyć dwie
plaży znajdujące się na końcu drogi biegnącej na północ. Ta strona wyspy jest
zdecydowanie mniej cywilizowana i mniej uczęszczana. Na przepięknej, czarnej
plaży Anse Ceron jest raptem parę ludzi. No i nie ma problemu, by zaparkować.
Dalej jest jeszcze plaża Anse Couleuvre: w przewodniku napisali, że droga do
niej jest niełatwa i jest to już zupełny koniec świata. Coś w sam raz dla nas,
fizyków! VW Golf znowu resztkami sił wspina się pod górę na jedynce, a potem
karkołomnie zjeżdża w dół. O zachodzie słońca jesteśmy na miejscu. Powrót
odbywa się bez niespodzianek o 19:45 jesteśmy z powrotem w Sainte Luce.
Komentarze