Zapiski z Tajlandii (1)

Sobota, 1 marca 2019:


Właściwie, to każdy dzień zaczyna się od jakiejś pobudki… Tym razem też. Ale nie jest źle: wystarczy, że wstaniemy lekko przed szóstą rano. Spakowałem się poprzedniego wieczoru, zakładając, że na wyprawę w tropiki, nie potrzeba jakiegoś szczególnie wyszukanego sprzętu. Wszystko mieści się bez problemu w bagażu podręcznym. No i jeszcze biorę ukulele, na którym co prawda nie umiem za bardzo grać, ale za to jest mniejsze niż gitara.


Dominik zawozi nas na lotnisko: bez problemów i bez ekscytacji, jedyna nowość, to lot ze świeżo przebudowanego Terminalu 3. Lecimy liniami Delta, którymi wcześniej prawie nie latałem, ale ostatnio jakoś to właśnie oni mają dobre oferty na loty w dziwne zakątki świata. Na lotnisku – spotkanie z resztą ekipy: tym razem leci nas z Phoenix cała banda i ponoć przynajmniej po części to skutek moich zapisków rejsowych z tamtego rocznego rejsy po Karaibach. Ano zobaczymy, co z tego wyniknie: wszystkich oczywiście znam, ale z nikt z tych ludzi wcześniej nie był na morzu. A na morzu bywa różnie. Morze ma jakąś tendencję do wyciągania z ludzi różnych cech charakteru. Ale spoko! Myślę, że będzie dobrze.

Na lotnisku stawiają się wszyscy zgodnie z planem. Wymieńmy w kolejności alfabetycznej: Gabi, Jacenty, Mariusz, Michasia, Moniaka, Sylwia, Tomek… Zaraz, zaraz… kogoś tu chyba brakuje? Ano brakuje Szymona: dwa dni przed wylotem okazało się, że się pomylił o jeden dzień przy kupowaniu biletów i leci dopiero w niedzielę. Na szczęcie nie powoduje to żadnej wielkiej tragedii, bo rejs zaczyna się dopiero we wtorek. Więc powinien zdążyć bez problemów. Oprócz tego na miejscu jest już Asia, która poleciała parę dni wcześniej. I to tyle jeśli chodzi o reprezentantów Polonii Arizońskiej. Z Polski ma jeszcze dolecieć Kasia, siostra Sylwii. I Ewa z Piotrem, z którymi przed rokiem pływaliśmy po Karaibach. No i oczywiście Dario, nasz tradycyjny kapitan i organizator rejsu. Reszty ludzi na razie nie znam: płyniemy na dwóch katamaranach, więc będą jakieś nowe twarze.

Na lotnisku okazuje się, że tylko nieliczni posłuchali moich rad, by się pakować oszczędnie. Ale jakoś nie jestem tym bardzo zdziwiony. Biorąc pod uwagę, że Reniusia, żona Szymka, która w prawdzie sama na rejs nie jedzie, ale bardzo go przeżywa - mniej więcej od 10 dni przesłuchuje mnie w sprawie „a jak ma się Szymon spakować” … :-) Poza tym Gabi na pewno zabrała jakąś wałówkę… :-) Śmiejemy się, że Sylwia przemyca w walizce jakiegoś pasażera na gapę… :-). Ale spoko: wszystko jest – póki co – pod kontrolą.

Pakujemy się do samolotu i lecimy do Seattle. Lot – jak lot: bez niespodzianek. Po niecałych 3 godzinach jesteśmy na miejscu. Mamy akurat tyle czasu, by skoczyć do kibelka, coś tam wypić i przekąsić i przesiąść się do samolotu do Seulu. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)