Zapiski z Tajlandii (3)


Poniedziałek, 4 marca 2019: 


W Phuket lądujemy trochę przed północą w niedzielę, ale zanim wytoczymy się z samolotu, przejdziemy przez kontrolę paszportową, odbierzemy bagaże i wytoczymy się z lotniska, to robi się już poniedziałek. W Phoenix jest dopiero niedzielne przedpołudnie: różnica czasu wynosi 14 godzin „do tyłu”. Wszystko idzie nam sprawnie: przed lotniskiem znajdujemy Kasię, która przyleciała z Polski i już od paru godzin na nas czeka. Busik z hotelu David’s Residence podjeżdża po nas szybko i po paru minutach jesteśmy w hotelu, który znajduje się dosłownie naprzeciwko terminala. Tyle, że żeby tam dojść na nogach, to trzeba by się przebić przez ruchliwą ulice i jakieś lotniskowe płoty. Nikt nie ma ochoty na tego typu eksperymenty i na szczęście nie są konieczne. Hotel jest czysty i miły: co prawda jak idziemy do pokoju, to akurat po podłodze otwartego korytarza spaceruje tłuściutki karaluch, ale w takim klimacie nic dziwnego. Jest sporo po północy, a na polu jest prawie 30 stopni Celsjusza i do tego wilgotno jak w łaźni parowej. Idziemy spać! Nareszcie!


Problem w tym, że różnica czasu nie sprzyja: w Phoenix właśnie budzi się późny, niedzielny poranek, więc wszyscy z przyzwyczajenia jesteśmy w trybie „wyjazd do polskiego kościoła”. Polskiego kościoła w pobliżu oczywiście nie uświadczy, ale w zamian siedzimy przy stole i gawędzimy do 3 rano. Ustalamy też plan na nowo budzący się dzień: śniadanie koło 8:30, a potem wyjazd na wycieczkę po mieście.


Na śniadaniu wszyscy zjawiają się w komplecie. Restauracja jest zaraz naprzeciw hotelu, więc nie trzeba daleko chodzić. Zamawiamy jedzonko i… czekamy… czekamy… czekamy… Tajska organizacja życia chyba nie należy do wybitnych: chłopaki pracujące w restauracji z bidą kumają po angielsku, niby robią notatki, ale jak się po 45 minutach pojawiają z jedzeniem, to i tak pytają: „a takie cuś, to dla kogo? Ale spoko, nie ma paniki: każdy coś tam zjadł, więc nie jest źle.


O 9:30 podjeżdża nasz 9-cio osobowy minibus. Mamy lekkie opóźnienie, ale dzięki temu dołącza do nas Asia. Koło 10:00 ruszamy na wycieczkę. Od początku pojawiają się drobne problemy komunikacyjne: nasz kierowca i jego pomocnik jakoś niezbyt mówią po angielsku, a ja mam wrażenie, że rozumie jeszcze mniej. Raczej oczekuje od nas, że powiemy mu, gdzie ma nas zawieść i tyle. A my raczej oczekiwaliśmy, że chłopak będzie nam w stanie coś pokazać, opowiedzieć i poradzić. Ale, jak to mówią „nic to”: na początek jedziemy na wzgórze zamieszkałe przez małpy. To wszystko przez Gabi, która się najpierw uparła, że chce zobaczyć słonia, albo przynajmniej małpę. 


Chłopaki podwożą nas pod stromą górkę, pokazują kierunek i mówią: „1o minut”. Nie bardzo wiadomo, co to ma znaczyć, ale dobra: ruszamy na piechotę pod górkę. Pot się leje się leje strumieniami, bo jest gorąco i wilgotno. Po jakichś 40 minutach dochodzimy do miejsca, gdzie gnieździ się całe stado gibbonów. Ja tam się nimi jakoś bardzo nie podniecam, ale robię parę zdjęć i dobra. Gdy już wszyscy nasycili się widokiem małp, ruszamy obejrzeć stare miasto. Nasz kierowiec mówi „old tower”, ale okazuje się, że po prostu tak jakoś dziwnie wymawia „old town”. Spoko, może być. Chodzimy po całkiem przyjemnej i czystej uliczce, pełnych różnych sklepików.


Następnie ruszamy na lunch, a właściwie późny lunch: pani w hotelu reklamowała nam targ rybny, na którym można kupić świeże owoce morza i dać je do przyrządzenia w pobliskiej restauracji. Brzmi dobrze, tyle tylko, że nasi przewodnicy nie wspomnieli, że to miejsce znajduje się na południowym krańcu wyspy i że trzeba tam jechać z dobrą godzinę. Cóż… jakieś frycowe trzeba zapłacić. Najgorsze jest to, że – tak mi się zdaję – że tubylcy, bardzo słabo mówiąc po angielsku wcale nie zamierzają się do tego przyznawać. Jak nie rozumieją, to po prostu z całym przekonaniem odpowiadają „yes”, bez względu na to, jak brzmi pytanie
Targ rybny jest całkiem ciekawy: w dużych kuwetach pływają żywe morskie stworzenia, które chyba przeczuwają, że za chwile wylądują na grillu czy patelni. Ale okazuje się, że nasza ekipa nie ma ochoty na eksperymenty kulinarne: Monika potem powie, że „nie mogła, bo ta ryba się tak na nią patrzyła…” Kończy się więc na zjadaniu stworzeń już wcześniej uśmierconych, ale i tak jedzenie jest wyśmienite.


Robi się popołudnie i ruszamy w drogę powrotną. Tyle, że wszyscy mają podobny pomysł i korek na drodze jest niemiłosierny. Brniemy powoli do przodu i o wieczorze zaliczamy jeszcze wielgaśny posąg Buddy, stojący na jednej z gór. Posąg jest jeszcze w budowie, ale jakoś nie robi na mnie wrażenia. Fakt, że o buddyzmie mam raczej mizerne pojęcie, wiec nie bardzo rozumiem o co chodzi. Jedyne, co zauważam, to fakt, że buddystom wszystko się kojarzy z jednym: słoń – symbol płodności, wąż – symbol płodności. No i jeszcze jedna rzecz warta zauważenia: Matka Ziemia siedzi okrakiem na wielkim krokodylu. Czyli jednak ziemia wspiera się na krokodylu, a nie na czterech żółwiach.


O wieczorze zajeżdżamy z powrotem do hotelu. W międzyczasie zjawiają się kolejne osoby z naszej rejsowej ekipy, łącznie z naszymi skipperami czyli Dariem i Mariem. Brakuje jeszcze tylko Szymona, ale jest już w Seulu, czyli raczej się nie zgubi.   

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)