Zapiski z Tajlandii (4)

Wtorek, 5 marca 2019:


Budzimy się nieśpiesznie. Jesteśmy umówieni na 10:00, żeby wyruszyć na zakupy i do mariny. Ja i Michasia wstajemy koło 7:00, więc ruszamy na przejażdżkę na rowerach. Inni chyba jeszcze śpią. Jazda po czteropasmowej ulicy na dodatek z ruchem lewostronnym jest już niezłym przeżyciem. A przejazd na drugą stronę takiej ulicy, to już w ogóle kosmos. Ale jakoś się udaje. W lokalnej budzie zjadamy śniadanie. Wybieram budę na podstawie standardowego i zawsze się sprawdzającego kryterium: jeśli „lokalsi” jedzą – znaczy się, że jest dobre. Nie jestem pewny co jemy: jakiegoś kurczaka, ośmiornice, warzywa… Pali rurę, ale jest pyszne.


Po drodze odwiedzamy też Ewę i Piotra, którzy zamieszkują w innym hotelu: podziwiamy modernistyczny design z przeźroczystymi ścianami łazienki. Siedzisz na kiblu i możesz pomachać czymś tam sąsiadce z naprzeciwka, która akurat robi to samo! :-) Niewątpliwie jakiś geniusz to projektował!

Gdy wracamy pod hotel, większość ekipy w dalszym ciągu tkwi w przyhotelowej restauracji i czeka od godziny na jedzenie. Cóż… „lokalsi” zdecydowanie się nie śpieszą. Na razie mnie to nie drażni. Po 10:00 podjeżdżają nasze taksówki i ruszamy: część ekipy na zakupy, część do mariny. Ja jestem w ekipie „kierunek marina”. Po 20 minutach jesteśmy na miejscu i… czekamy… czekamy… czekamy… Nie jest źle: w końcu jesteśmy na wakacjach. Ale przestawienie się na tryb „jak się zdarzy – to się zdarzy” nie jest wcale łatwe. 


W końcu zajeżdżają minibusy z resztą ekipy i zakupami. Przeładowujemy zakupy na ręczne wózki i czekamy, aż nasi skipperzy dopełnią formalności odbioru łódek. Wbrew pozorom nie jest to proste i zajmuje sporo czasu. Pierwotny plan zakładał, że od razu po wejściu na łódki wypływy morze, ale z powodu przedłużenia procedur początkowych zapada decyzja, że wypłyniemy dopiero następnego dnia. W sumie - nie ma źle: przynajmniej jest okazja, by popływać w basenie i porządnie się wymoczyć w słodkiej wodzie. Kto wie, kiedy będzie następna okazja?


Rozlokowujemy się po kabinach: wychodzi przy okazji drobny problem, bo Sylwii, która na dodatek jest wyposażona w wielką walizkę jakoś nie bardzo podoba się przynależna jej „dziobówka” – czyli wąska kabinka na dziobie katamaranu, do której trzeba wchodzić od góry przez okno. Sylwia to by tam weszła spokojnie, ale ta walizka! ☺  Problem da się rozwiązać: ja tam się chętnie do „dziobówki” przenoszę, a Sylwia ląduje w kajucie z Michasią.


Zapada wieczór: postanawiamy wybrać się całą załogą na basen. Gdzieś tam ma być, w głębi lądu. Co prawda załoga z drugiego jachtu marudziła, że brudny, że woda słona... ale co tam, idziemy! No i udaje się nam basen namierzyć: piękny! podświetlany! woda czyściutka! Tyle tylko, że po chwili przychodzi jakiś pan i pyta cośmy za jedni i czy jesteśmy na kursie. Hmm... Pewnie jesteśmy! Tylko nikt nie wie o jaki kurs chodzi :-) Okazuje się, że pomyliliśmy baseny: ten "nasz" nie jest taki piękny. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)