Zapiski z Tajlandii (8)

Sobota, 9 marca 2019:


Budzę się przed świtem: wszyscy śpią po wczorajszych uroczystościach. Przechodzę po pokładzie, patrzę na wodę… coś się tu nie zgadza. Parzę na przyrządy nawigacyjne: głębokościomierz pokazuje 50 cm wody pod kilem! W nocy przyszedł odpływ i zabrał nam ponad 2 metry wody. Na dodatek zaraz na lewo od kadłuba widać kawałek rafy, która praktycznie wystaje z wody! Jak nas tak, nie daj Bóg wepchnie na tą rafę, to będzie spory problem. Budzę kapitana: zapada decyzja, że trzeba przestawić łódkę. 


Po przeparkowaniu łódki w bezpieczne miejsce ruszamy na ląd. Na brzegu znajduje się centrum informacyjne parku narodowego Koh Rok Yai: nawet kręcą się jakieś chłopaki. Ale jak na park narodowy – to nie jest to szczyt czystości. Dookoła wala się sporo śmieci, a wśród nich wałęsa się sporych rozmiarów waran. Idziemy na krótki spacer dookoła wyspy: droga wiedzie przez dżunglę, ale jest wyłożona płytkami chodnikowymi. No i pnie się ostro pod górę: dobrze, że niektóre chłopaki nie poszły, bo mogła by to być dla nich ostatnia wyprawa ☺ Zwłaszcza po nocnych szaleństwach. Po spacerze pływamy jeszcze po okolicznej rafie: jest ładna, zwłaszcza, że woda jest naprawdę czysta. 


Ruszamy w dalszą drogę: płyniemy do wyspy Koh Muk, w której sercu znajduje się wewnętrzna zatoka Emerald Cave.


Dopływa się do niej 80-cio metrowym, naturalnym tunelem w wulkanicznej skale, co jest bardzo emocjonującym przeżyciem. Zatoczka malutka, otoczona ze wszystkich stron pionowymi skałami, więc nic dziwnego, że była kiedyś używana przez piratów jako skrytka na skarby.


W kuchni – kulinarne szaleństwo: ponieważ od początku został narzucony wysoki poziom, to każda kolejna wachta kotbusowa stara się trzymać poziom. Tym razem gotujemy my, czyli Michasia, Sylwia i ja. Ja to tam się za wiele nie wtrącam, ale wykonuję grzecznie zlecone zadania. Kurczak z makaronem w sosie pomidorowo-jakimś tam smakuje rewelacyjnie. Mamy ubaw, bo załoga na drugiej łódce nie może się dogadać co do jedzenia i w efekcie codziennie jedzą warzywka. Znaczy się: u nich dieta, a u nas – kulinarne rozbestwienie.



Wieczorem, po pięknym zachodzie słońca na morzu, kotwiczymy łódkę na przeciwko turystycznie obleganej zatoki na wyspie Koh Lanta Yai.


Po opanowaniu sytuacji na pokładzie, ruszamy na brzeg do ponoć popularnego baru o wdzięcznej nazwie „Why not?”. Bar – jak bar: zrobiony pod zagranicznych turystów. No i jak zwykle większość obsługi z biedą mówi po angielsku. Taki lokalny koloryt. Ale jedzenie jest pyszne, drinki też są… Na brzegu lokalne chłopaki pokazują tańce z płonącymi pochodniami, jakiś „tubylec” gra całkiem fajnie na gitarze i jest miło.


Tym razem to Michasia daje hasło do odwrotu, ale ja chętnie się przyłączam. Przyłączają się też Ewa z Piotrem i wracamy na łódkę. Reszta towarzystwa, z obu łodzi baluje to jakichś późnych godzin nocnych. Najpierw na lądzie – potem u nas na pokładzie. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)