Zapiski z Tajlandii (9)

Niedziela, 10 marca 2019


Muszę się pilnować z prowadzeniem notatek, bo jak przez jeden dzień sobie „odpuszczę”, to potem mam problemy, by odtworzyć kolejność wydarzeń. Wbrew pozorom to nie z powodu nadmiaru lokalnego piwa Chang, które nazywamy „moczem słonia”. Po prostu dużo się dzieje, a kolejne wyspy migają przed oczami w takim tempie, że trudno się połapać. Na dodatek właściwie wszystkie są do siebie podobne, więc jeszcze trudniej się nie pogubić.


O poranku załoga dochodzi do siebie po nocnej imprezie, a ja się cieszę, że nie muszę. Przed ósmą podnosimy kotwicę i ruszamy w drogę. Czeka nas długi przelot i praktycznie cały dzień na morzu. Płyniemy do „cywilizacji”, czyli do mariny w mieście Krabi.  Po drodze mijamy kolejne wyspy. Po tajsku „wyspa” – to „ko”. Co tworzy wiele ciekawych nazw: „Ko pu”, „Ko-cham”, „Ko-ka”. Koło południa zatrzymujemy się na chwilę na plaży na Ko Pu. A poza tym morze, morze, morze… aż po horyzont. Na ogół gładkie, jak stół, ale czasem udaje się nawet postawić żagle i płynąć bez silnika.


Na wieczór wpływamy do mariny: na zdjęciach wygląda super. W rzeczywistości… cóż… jak to zwykle: Krabi, to całkiem spore miasto, leżące przy ujściu do morza rzeki o tej samej nazwie. Gdy tylko wpływamy z morza do rzeki woda robi się koloru szaro-żółtego. Jest to – mówiąc wprost – wdzięczne określenie, by nie powiedzieć, że płyniemy w absolutnym ścieku, śmierdzącym i brudnym. Do tego jest jeszcze odpływ, więc wszystkie dziadostwo leżące normalnie na dnie teraz leży na brzegu. Kotwiczymy łódkę do pomostu, podłączamy wodę i prąd”: zaczyna hulać klimatyzacja i całe szczęście, bo wieczór jest wyjątkowo gorący i duszny.


Wieczorem ruszamy na zwiedzanie miasta. Oglądamy kolejną świątynię buddyjską, stojącą na niewysokiej górce. Ale w takich warunkach nawet przejście kilkudziesięciu schodów sprawia, że każdy jest mokry jak szczur. Potem ruszamy na lokalny targ, na którym życie i działalność handlowa toczą się mimo nocy. Najchętniej korzystamy z budek serwujących soki ze świeżych owoców. Wszyscy są dość zmęczeni, więc koło 23:00 wracamy na jacht i dzień się powoli kończy. Tym razem bez tańców, hulanek, swawoli…




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)