Zapiski z Tajlandii (11)


Wtorek, 12 marca 2019:

Nie pisałem jeszcze o pogodzie, bo właściwie nie ma o czym pisać: póki co, to jest słonecznie. Pozostaje tylko do rozstrzygnięcia czy do tego jest „ohydnie duszno” czy „nieprzyzwoicie parno”. Od paru dni wilgoć daje się we znaki jakby bardziej. Do tego jeszcze pojawiły się jakieś komary czy inne paskudztwa. Oczywiście żrą po nogach najbardziej mnie. Mam więc spuchnięte całe stopy: wyglądają ohydnie.


Rankiem przepływamy na drugą stronę zatoki, omijając wysepki Koh Nang. Kotwiczymy i ruszamy na ląd, gdzie w przybrzeżnej grocie stoi kapliczka bogini płodności. Bogini – jak to bogini: chętnie przyjmuje ofiary, tym razem w postaci męskich narządów płciowych. Na szczęście replika wyrzeźbiona w drzewie ją zadowala, więc męska część załogi jest raczej bezpieczna.


Buszujemy po skalistym brzegu, robimy zdjęcia… jest miło, tyle tylko, że nagle, jak spod ziemi na plaży zjawia się tłum ludzi: wysiadają z kolejnych łódek, które ledwie mieszczą się przy brzegu. Robimy jeszcze parę zdjęć grupowych w firmowych koszulkach Pasat Charter i ratujemy się ucieczką. Na koniec kupuję jeszcze w barze na łódce smażone ośmiornice: są pyszne! Chyba najlepsze jakie jadłem kiedykolwiek.


Salwujemy się ucieczką na małą wyspę Koh Hong. Najpierw próbujemy podejść ją od południa, ale tu też jest ruch jak w piekle: co chwile podpływają małe łódeczki z turystami. Ze względu na ohydny hałas, jaki te łódki produkują nazywamy je „wiertarkami”.


Płyniemy więc na północną stronę wyspy: tu jest trochę mniej cywilizacji i nie ma gdzie zacumować, więc i ludzi jest mniej. Ale „wiertarki” nie dają za wygraną: co chwilę jakaś przelatuje w pobliżu. Ściąga je tu wewnętrzna zatoka, do której wpływa się przez bardzo wąskie, kilkumetrowe przejście. My też płyniemy tam pontonem. Zatoka jest ładna, otoczona wyrastającymi wprost z wody drzewami z charakterystycznymi korzeniami.


Ruszamy dalej na północ: płyniemy przez archipelag Koh Hong, pełen maleńkich wysepek wystających pionowo z wody. Klasyczny, pocztówkowy tajlandzki widok. Przed wieczorem dopływamy do północnego skrawka wyspy Koh Yao Noi. Kotwiczymy naprzeciwko wypasionego resortu dla turystów w zatoce Ao Muang.


Ruszamy na ląd: cumujemy ponton do pomostu. „Lokalsi” pracujący w resorcie zapraszają nas na brzeg, pokazują kierunek do baru… Wbrew pozorom resort jest nie jest jakoś bardzo oblegany: miejsca na plaży i w restauracji nie brakuje. Resort – klasyczny: leżaczki, hamaczki… tyle tylko, że morza ni ma, bo znowu jest odpływ i zamiast morza jest dobre 50 m kamienisto-błotnistego dna. Jedzenie w knajpie jest bardzo dobre i do tego jeszcze ładnie podane. Obsługa – o dziwo – mówi po angielsku, a nie tylko pozoruje.


Powrót na łódkę jest pełen emocji: jest ciemno, nic nie widać, a na morze można się tylko dostać płynąc przekopanym kanałem, wyznaczonym przez niczym nieoświetlone tyczki. Ale jakoś się udaje. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)