Gannett Peak (1)


17 sierpnia 2023

Zaczynamy wyprawę do Wyoming i Montany. Jest nas dwóch: Piotr i ja. Czyli "stała ekipa" na wyjazdzy w tamte strony. Jedziemy tam po raz trzeci. Więcej chętnych jakoś nie było, ale to już w sumie też tradycja. 

Plan jest prosty: "ano zobaczymy" 👀A do zobaczenia są dwa najwyższe szczyty w Montanie i Wyoming o bardzo podobnie brzmiących nazwach: Gannett Peak (13,810 feet  / 4,210 m npm) i Granite Peak (12,807 feet / 3,904 m npm).

Uczciwie muszę przyznać, że była to jedna z najtrudniejszych wypraw górskich, w jakich miałem okazję uczestniczyć.  Mamy przygotowane obydwie trasy, ale umawiamy się, że zobaczymy na miejscu gdzie ruszyć w pierwszej kolejności. W górach - jak to w górach: okoliczności często się zmieniają. Generalnie mamy zamiar zacząć od Wyoming, ale jakby się okazało, że pogoda nie chce współpracować - to może będzie trzeba odwrócić kolejność.

Na razie pogoda współpracuje: w Phoenix jest standardowy upał (czyli coś koło 40 stopni Celcjusza), a na północy piękne, niezbyt upalne lato. Przed 17:00 pakujemy się do samolotu do Idaho Falls i ruszamy. Wcześniej oczywiście odprawiamy się na lot. "Co za szczęście, że linie lotnicze limitują ilość bagażu i jego wagę" - myślę sobie. Przynajmniej wiadomo, że człowiek nie będzie miał więcej niż 50 funtów (22.6 kg) do dźwigania. 


Lot trwa niecałe 2 godziny, ale czas przesuwa nam się o dodatkową godzinę, więc przed 20:00 jesteśmy na miejscu. Odbiór bagażu, odbiór samochodu z wypożyczalni i krótki przejazd do hotelu. Akurat, by zdążyć jeszcze wpaść do lokalnego browaru na kolację (Idaho Falls to takie małe, senne miasteczko, wiec o 21:00 praktycznie wszystko jest zamknięte na głucho). Piwo o wdzięcznej nazwie "Beaver Dick" smakuje wyśmienicie (nazwę przetłumaczcie sobie sami... 😄, dodam tylko, że pochodzi ona od Richarda Leigh'a, który był jednym z ostatnich amerykańskich traperów i nosił właśnie taki zacny przydomek).

Po powrocie do hotelu urządzamy jeszcze lekką re-organizację plecaków, tak, by z samego rana wyruszyć w drogę.


18 sierpnia 2023

Wstajemy przed 6:00, tak, żeby szybko zjeść śniadanie i wyruszyć w kierunku Wyoming. Prognoza pogody wygląda obiecująco, więc bierzemy na cel wyższy i trudniejszy ze szczytów. Musimy dotrzeć do miasteczka Dubois, które jest właściwie ostatnim kawałkiem cywilizacji w drodze do podnóża Gannett Peak. Droga zajmuje trochę ponad 3 godziny, po drodze zatrzymujemy się na chwilę w Jackson (chyba najbardziej znanego miasteczka w Wyoming, leżącego u stóp pięknych gór Grand Teton). 

Ale "Tetony" nie tym razem: jedziemy dalej na wsochód wschód, wzdłuż Wind River (czyli Rzeki Wietrznej) i koło 11:00 meldujemy się w miasteczku Dubois. To ostatnia okazja, by zjeść normalne jedzenie - dalej będzie już tylko "sucha karma" i woda ze strumyka. Odwiedzamy lokalną kafejkę o wdzięcznej nazwie "Cowboy Cafe", zjadamy po kanapce i ruszamy w kierunku początku szlaku prowadzącego w kierunku Gannett Peak.

Tu - jak to mówią - "zaczynają się schody": przed nami jest grubo ponad 24 mil (39 km), by dotrzeć do miejsca, skąd można zacząć atak szczytowy. Gannett Peak leży po prostu na absolutnym "zatyłczu" i nie ma żadnego sposobu, by tam dotrzeć bez kilkudniowej wędrówki z plecakiem na barach. Zajmuje to minimum dwa dni i mamy nadzieję, że nam też tak się uda. 

Na pierwszy dzień mamy więc do pokonania około 12 mil, by dotrzeć do Double Lake (czyli Jeziora Podwójnego). Pogoda na szczęście sprzyja, właściwie poza ciężkim plecakiem i koniecznością rozglądania się, czy gdzieś zza krzaka nie wylezie niedźwiedź wszystko idzie jak po maśle. No... powiedzmy: przez pierwsze 4 mile. Potem droga zaczyna się piąć ostro pod górę, do pokonania mamy 29 "switch-backów" (naprawdę nie wiem jak to przetłumaczyć na polski 😂, chodzi o ścieżkę trawersującą zbocze góry zygzakami, ale sami przyznacie, że "switch-back" brzmi lepiej).

Po przejściu "switch-backów" teoretycznie jesteśmy w połowie trasy zaplanowanej na ten dzień. Tak sobie to przynajmniej to usiłuję w głowie tłumaczyć. 😂 "5 mil, to prawie tyle samo, co 6, czyli połowa z 12... No, powiedzmy, że takie "motywacyjne wciskanie kitu" nawet trochę działa. Wychodzimy na szeroką i długą na prawie 4 mile halę. To nawet trochę pomaga, bo gdzieś tam na horyzoncie widać "kres wędrówki". 


No... "prawie kres": bo trzeba jeszcze zejść w dół, najpierw do jednego jeziorka, a potem do drugiego, znacznie większego. Ta część trasy biegnie przez resztki spalonego kilka, a może kilkanaście lat temu lasu: drobne rośliny zdążyły się już odrodzić, a z drzew zostały tylko wysuszone słońcem pnie. 

międzyczasie zrobił się wieczór i mamy już naprawdę dość. Zaczynam liczyć w myślach kroki i modlę się, by wreszcie zza drzew ukazało się to cholerne jezioro. No i ukazuje się: o 20:32, tuż po zachodzie słońca zrzucamy plecaki nad brzegiem. Za nami 11.8 mili (19km) drogi i 3,484 stóp (1062) metrów przewyższenia.

Widok jest oszałamiający i trudno sobie wymyślić lepsze miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot, gotujemy wodę by rozpuścić "suchą karmę"... Pięknie jest! Żeby jeszcze te cholerne komary diabli wzlęli! ...

Mapka pierwszego dnia trasy

Komentarze

Team Falcon pisze…
Piknie panie, bardzo piknie!
A w jakieś bliższe Europy góry się wybierasz? Ja przemyśliwam Atlas Jebel Tupkal i Pireneje

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)