Gannett Peak (2)

19 sierpnia 2023

Po zmroku zaczyna naprawdę mocno wiać. Wiatr szarpie namiotem na wszystkie strony, więc trudno jest zasnąć. Zastanawiam się czy namiot nie pofrunie z wiatrem: ma już swoje lata, właściwie to dawno go wypadało wymienić na nowy. Zastanawiam się też poważnie, czy nie powinniśmy zawrócić. Po pierwszym dniu da się jeszcze jakoś wrócić bez większych strat. Potem będzie tylko gorzej. Na szczęście po kilku godzinach wiatr cichnie, namiot dalej stoi, a ja zasypiam na dobre.

Ranek budzi nas takim widokiem, że wszystkie myśli o powrocie brzmią jak rojenia idioty. Gotujemy kawę, przyrządzamy "suchą karmę" i pakujemy graty. O 7:30 jesteśmy gotowi do drogi. Przed nami kolejne "10 mil, no, może trochę więcej"... Tym razem mamy 1.5 mili lekko pod górę, a potem 2 mile ostro na dół. A potem kolejne mile, praktycznie po płaskim terenie, wzdłuż rzeki, którą płynie zimna jak diabli woda, prosto z okolicznych lodowców. 


Na dodatek musimy tą rzekę sforsować: okazuje się to wcale nie takie łatwe. Woda jest głęboka i rwąca. I są dwie opcje: rozebrać się do pasa i usiłować przejść na drugą stronę niosąc plecak nad głową lub dołożyć 1,5 mili drogi i przejść jak ludzie po moście. Cóż... po krótkim namyśle wybieramy drugą opcję. To niestety oznacza dodatkową godzinę marszu, ale przynajmniej nie będziemy mieć mokrych śpiworów.

Koło 15:30 otwiera się przed nami widok na dolinę, u której początku leży Gannett Peak. Teraz jeszcze tylko "parę mil" i możemy zakładać obóz. Te "parę mil", to tak naprawdę "dwie pary", ale nie jest źle: 0 18:00 z drobnym hakiem jesteśmy rozbici na pięknej łące nad strumieniem i możemy szykować się na atak szczytowy. Przeszliśmy w sumie 13.33 mili (21.5 km) w czasie 9h 06min

20 sierpnia 2023

W poprzednich dniach spotkaliśmy w sumie dwóch ludzi, którzy wyszli na szczyt i wracali w doliny. Pytaliśmy o której zaczynali atak szczytowy. Każdy z nich miał inną strategię: jeden zaczął o 2:00 w nocy, drugi twierdził, że to bez sensu i że on zaczynał o 6:00 rano. Tak naprawdę, to wiedzieliśmy i tak, że nie ma "jedynej słusznej strategii". Gannett Peak jest cholernie kapryśną górą, pogoda i warunki zmieniają się z dnia na dzień, a właściwie z godziny na godzinę. Góra inaczej "działa" w maju, inaczej w lipcu, jeszcze inaczej w sierpniu. Na dodatek są ogromne różnice pomiędzy poszczególnymi latami, więc trudno znaleźć rzetelne informacje jak "podejść do tej góry". Postanawiamy nastawić budzik na 3:00, napić się kawy i ruszyć. Oczywiście nie musimy targać ze sobą całego dobytku, co jest wielkim pocieszeniem "w tak ciężkiej żałobie" 😜

Ruszamy zgodnie z planem przed czwartą. Większość nieba jest pokryta chmurami, choć prześwitują przez nie pojedyncze gwiazdy. Czyli: "jest dobrze, ale nie jest beznadziejnie". Pierwsze dwie godziny idziemy przez las, oświetlając drogę latarkami. Kilka razy przechodzimy przez większe lub mniejsze strumyki, ale za każdym razem przeprawa nie sprawia większych kłopotów. Przed szóstą rano wychodzimy z lasu, na coś, co pewnie jest górską halą, ale wciąż jest ciemno i trudno to ocenić. Zaczyna padać deszcz i niestety leje coraz bardziej. Zaczyna się też rozjaśniać i całe szczęście, bo akurat wchodzimy na skalne rumowisko, pokryte większymi i mniejszymi głazami. Nie ma tu wytyczonego szlaku, trzeba po prostu szukać w miarę dogodnego przejścia. Po ciemku - raczej nic przyjemnego. Do tego leje coraz bardziej: stwierdzamy, że nie ma sensu moknąć, trzeba przeczekać. Na szczęście znalezienie schronienia pod jednym z wielkich głazów nie jest trudne. Wciskamy się pod niego i czekamy co będzie dalej. 

Na szczęście po godzinie deszcz przestaje padać. Co prawda niebo jest wciąż zachmurzone, ale jest szansa na jakieś okno pogodowe. Ruszamy dalej w głąb pokrytej głazami doliny. Idzie się fatalnie, ale brniemy do przodu. Po siódmej niebo robi się nawet błękitne i świat od razu robi się piękniejszy. 

Spotykamy nawet jakichś ludzi, którzy już wracają: wyglądają jak połowa nieszczęścia. Wyszli o 2:00 w nocy, na lodowcu powyżej pola kamieni dorwał ich deszcz. Nie było gdzie się schować, więc sponiewierało ich nieźle i musieli zawrócić. Cóż... mieliśmy szczęście, że wyszliśmy dwie godziny później.

Po kilku godzinach wyłazimy wreszcie z "kamieniołomu" i stajemy u stóp Gęsiej Szyi czyli lodowca Gooseneck. Musimy się po nim wspiąć, co w porównaniu z łażeniem po tych cholernych kamieniach sprawia mi pewną przyjemność. Trzeba oczywiście uważać, zwłaszcza że w połowie lodowca widać całkiem pokaźną szczelinę, ale poza tym "wszystko jest pod kontrolą" 😁 Cała operacja lodowcowa zajmuje nam godzinę z hakiem i o 11:30 jesteśmy przy szczycie lodowca.


Teraz powinno już być niby tyko ze dwie mile do szczytu. Ale i Piotr i ja mamy już nieźle dość. Kolejna część trasy prowadzi wąską granią, trzeba albo iść po śnieżnych łatach, albo przeciskać się po krawędzi skał i śniegu. Nic przyjemnego, trzeba iść ostrożnie i powoli. Ale nie pękamy: 
szczyt powinien być niedaleko. W pewnym momencie mam już naprawdę wątpliwości, czy iść dalej. Na szczęście zza następnego kawałka grani słychać jakieś głosy, a po chwili pokazuje się jakiś młodzieniec i mówi "you are almost there!". O 14:22 stajemy na szczycie Gannett Peak.

Pamiątkowe fotki, łyk Jacka Danielsa za przyjaciół w dolinach i w Górach Niebieskich i spadówa: nie da się biegiem, bo zejście jest równie trudne, jak wejście, ale posuwamy się w kierunku obozu. Po dwóch godzinach jesteśmy znów na szczycie lodowca Gooseneck, ale tym razem trzeba z niego zejść. Dla mnie to trudne zadanie, bo jako "jednoręki bandyta" mogę używać tylko jednej ręki do trzymania czekana. Na dodatek lodowiec jest nieco roztopiony, więc trzeba uważać na każdy krok. O 16:30 schodzimy z lodowca. Teraz już "tylko" przebić się przez rumowisko kamieni i dotrzeć do obozu.



Cóż... "tylko" zajmuje 4 godziny, po drodze parę razy "wycinam orła", ale obchodzi się bez większych problemów. Nie mam nawet siły by po drodze robić zdjęcia. W pewnym momencie wydaje mi się, że zabłądziliśmy, bo co parę minut pojawia się jakiś strumyk, którego zupełnie nie pamiętam z drogi pod górę. Na szczęście tuż przed zmierzchem dochodzimy do bazy. Jestem wykończony i idę spać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (1)