Prezyden Obama na dobry początek prezydentury postanowił lekką ręką wydać ponad 800 miliardów dolarów na tak zwane „wyciąganie Ameryki z kryzysu”. I czem prędzej dodał, że wcale nie jest to jego ostanie słowo: jak się kryzys będzie pogłębiał, to on dopiero mu pokaże. „Nu Kryzys! Pogadiii!!!”

Jest to oczywiście nic innego jak kradzież zuchwała. Że kradzież – to oczywiste: amerykański rząd po prostu NIE MA pieniędzy, które tak bohatersko zamierza wydawać. Musie je wiec skądś „zorganizować” czyli (a) pożyczyć lub (b) ukraść. „Pożyczyć” należałoby pisać w cudzysłowie, bo owo pożyczenie polega na wydrukowaniu odpowiedniej ilości zielonych papierków i obiecywaniu wszem i wobec, że „Spoko, spoko! Będzie dobrze!”. Czyli że kiedyś tam, za lat naście lub dziesiąt przyszłe pokolenia ten kredyt spłacą. Nikt oczywiście owych „przyszłych pokoleń” o zdanie w tej sprawie nie pyta, no bo niby jak? Może to i lepiej, bo jakby się tak przypadkiem nie zgodzili, to co wtedy? Jest to więc nic innego, jak zwykłe złodziejstwo. Rządy prawie wszystkich krajów robią to nagminnie i lud się już do tego tak przyzwyczaił, że nikt tego tak nie nazywa. Dla niepoznaki nazywa się to „deficytem budżetowym”.

Natomiast zuchwałość tego procederu polega na tym, że pan Barack, tak jak wszyscy inni czerwoni, umiejętnie wmawiają ludowi, że winę za cały kryzys ponosi ten straszliwy wolny rynek. I teraz biedny rząd musi jakoś lud pracujący miast i wsi ratować poprzez „interwencje”. Jest to wyjątkowa bezczelność: od lat wszelkie machinacje na rynku były możliwe tylko dlatego, że rząd amerykański albo sam „mieszał’ na rynku kredytów, albo robiły to w jego imieniu instytucje w rodzaju Rezerwy Federalnej – formalnie „prywatnej inicjatywy”, nie podlegającej prawie żadnej kontroli. Rząd robił więc DOKŁADNIE TO SAMO, co zamierza zrobić teraz: interweniował.

Ta bezczelność ma jeszcze jedna zaletę: jak „plan ratunkowy” nie będzie działał, to będzie zawsze można powiedzieć, że interwencja była zbyt płytka i rząd musi „zrobić (czytaj: ukraść) więcej”. I znowu będzie można sypnąć kasą. Lud oczywiście ten bajer kupi, w myśl zasady, że „lepsze słodkie kłamstwo, niż gorzka prawda”. I wszyscy będą radośnie przyklaskiwać panu Barackowi „ratującemu kraj z kryzysu”.

W Ameryce jest niewielu ludzi, którzy mówią o tym głośno. Generalnie istnieje w tej sprawie „porozumienie ponad podziałami” pomiędzy Republikanami i Demokratami, choć na użytek propagandowy obie strony udają, jak to bardzo ze sobą się „twórczo różnią”. Jednym z nielicznych polityków, który mówi na te tematy bez zciemniania jest republikański senator z Tekasu Ron Paul. Jak będziecie mieć czas – to pooglądajcie go sobie na youtube. Miło posłuchać, jak polityk mówi ludzkim głosem. Problem w tym, że oczywiście lud tego nie słucha. No bo co to za przyjemność usłyszeć, że „for America party is over!”, czyli że koniec zabawy i trzeba się wziąć do roboty? Kiedy tak miło się żyło na kredyt… Ekonomista Peter Schaff – ten, który jako jeden z nielicznych ostrzegał przed zbliżającym się kryzysem – tłumaczy to na takim przykładzie:

Wyobraźcie sobie, że na bezludnej wyspie znalazło się 6 Azjatów i jeden Amerykanin. Trzeba było jakoś żyć, więc Amerykanin podzielił role: jeden z Azjatów miał polować, drugi łowić ryby, trzeci zbierać owoce… Amerykan ustalił, że jego rolą będzie konsumpcja: każdego wieczora wszyscy zbierali się w umówionym miejscu, każdy przynosił owoce swojej pracy, które następnie Amerykanin konsumował, zostawiając Azjatom resztki, tak żeby jakoś mogli przeżyć. Gdy któryś z Azjatów protestował, Amerykanin tłumaczył, że przecież dzięki jego konsumpcji każdy z nich ma pracę. Co będzie, gdy Azjaci wreszcie się zorientują, że najlepsze co mogą zrobić, to wywalić Amerykanina z wyspy?

Jak macie czas - to
posłchajcie sobie co nas czeka...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)