Szczerze pisząc, to dawno nie miałem takiego „cykora” jak przed wyjazdem do Peru. Niby już nie raz wybierałem się sam w różne miejsca. Więc samotny wyjazd – nie pierwszyzna. Ale w sumie zawsze był to jakiś w miarę znany mi świat. Ale tym razem sprawa wyglądała inaczej: pierwszy raz na południową półkulę, z minimalną znajomością języka, zerową znajomością kultury i lokalnych układów… Rozum co prawda podpowiadał, że przecież nie jest to jakaś straszna dzicz, ludzie tam mieszkają i w sumie jest to całkiem cywilizowany kraj. Ale wyobraźnia z drugiej strony tworzyła różne makabryczne wizje. Przecież nie tak dawno w Peru zginała para doświadczonych polskich kajakarzy. Więc co dopiero ja, mały żuczek w wielkiej dżungli? A z drugiej strony był kawałek Ameryki Południowej, która mnie od lat pociąga i czeka…


Zerkałem co jakiś czas na bilety lotnicze w tamtym kierunku i sprawa (poniekąd na szczęście) nie wydawała się prosta. Po pierwsze musiałem się „wstrzelić” w jakiś mniej ruchliwy moment w robocie (Cholera! Jak ja zazdroszczę tym wszystkim ludziom z Europy, którzy bez żadnych skrupułów idą sobie na urlop w połowie projektu! I prawdę powiedziawszy mają rację! Zwykle się okazuje, że świat się jakoś z tego powodu nie wali). Po drugie bilet musiał być w rozsądnej cenie. Takie dwa warunki spokojnie wystarczą, żeby całą wyprawę „położyć”. Ale na początku marca okazało się, że za $75 i punkty z programu lojalnościowego United Airlines jest gotowe zawieźć mnie do Limy i z powrotem na 10 dni! I to w takim momencie, kiedy projekt, nad którym się w robocie trudzę czeka w „poczekalni”. Takich okazji nie należy marnować: kupiłem bilet.


W dziesięć dni nie da się zwiedzić całego Peru (a właściwie w osiem, bo podróż tam i z powrotem zajmuje praktycznie całe dwa dni). Musiałem więc się zdecydować gdzie pojechać i co zobaczyć. Wybór właściwie był prosty: Machu Picchu: miasto Inków na szczycie wysokiej góry, od dawna na czołowych miejscach na mojej liście marzeń. To już był jakiś punkt zaczepienia. Teraz co dalej? Żeby dotrzeć do Machu Picchu, trzeba wpierw dotrzeć do Cuzco. Rozważałem dwie opcje: dotrzeć nieśpiesznie z Limy do Cuzco, starając się po drodze zobaczyć jak najwięcej, potem w jeden lub dwa dni zwiedzić Machu Picchu i ewentualnie jechać dalej. Czyli objazdówka po południowej części Peru. Albo dotrzeć jak najszybciej do Cuzco i poświęcić praktycznie cały wyjazd na pieszą wędrówkę do Machu Picchu. Stwierdziłem, że chyba jestem już za stary na szybkie objazdówki. Patrzę sobie czasem na programy wycieczek, które w dwa tygodnie przefruwają przez cały zachód USA, po drodze ledwie zahaczając o standardowe miejsca... I jakoś mnie to nie rajcuje, bo wiem, że po drodze wszystkie te wycieczki mijają miejsca o wiele ciekawsze, niż to, co zdołają pośpiesznie zobaczyć, często przez szybę autobusu. Tak, że po krótkim namyśle wybrałem drugą opcję. W intrenecie wygrzebałem bilet na lokalny przelot z Limy do Cuzco i po lekkich kłopotach z płatnością udało mi się zarezerwować przelot. Wyprawa powoli zaczęła nabierać kształtów.


Do Machu Picchu prowadzi jeden z najbardziej znanych szlaków na świecie: Szlak Inków (co by nie powiedzieć, bardzo niewyszukana nazwa). Nic, tylko nim iść! Ale tu się zaczęły problemy: okazało się, że rząd peruwiański ograniczył ilość ludzi wpuszczanych na ten szlak i pozwala się po nim poruszać tylko w zorganizowanych grupach, pod opieką licencjonowanych przewodników. No i oczywiście jest kolejka, miejsca trzeba rezerwować na przynajmniej trzy miesiące do przodu. Czyli tak zwana pupcia blada! W przewodniku wyczytałem, że są na szczęście inne, wcale nie mniej ciekawe szlaki do Machu Picchu. I peruwiańska władzuchna jeszcze na nich nie położyła swoich kosmatych łap. Z kilku możliwych opcji najbardziej spodobał mi się szlak prowadzący przez przełęcz Salkantey na wysokości 4600 m n.p.m. Możliwość pogłaskania u podnóża prawdziwych andyjskich sześciotysięczników zdecydowanie mi się spodobała. No i w ten sposób plan wyprawy się sfinalizował.


Z perspektywy wyprawy już odbytej, to właściwie wszystko bym zaplanował podobnie, z jednym może wyjątkiem: gdybym nie musiał się liczyć z każdym dniem i miał jeszcze jedną duszę do towarzystwa, to bym pojechał na tak zwany "krzywy ryj". Na moje oko, spokojnie da się tak po Peru podróżować. Bez żadnych rezerwacji, bez wszystkiego dopiętego na ostatni guzik. Oczywiście istnieje drobne ryzyko, że się będzie miało pecha i niewiele się zobaczy. Ale przy umiarkowanej dozie szczęścia można spokojnie sobie poradzić i wszystko będzie kosztowało połowę taniej. W ogóle w Peru nie jest drogo: nawet jak tubylcy wykorzystają nowo przybyłego gringo, to i tak nie jest źle.

Tak zwany ciąg dalszy być może nastąpi... ;-)
Posted by Picasa

Komentarze

Joasia pisze…
No, no , no... rozumek scisly i jeszcze pisac potrafi... :):)
Fajnie napisane-czekamy na cd. Dobrze jak czlowiek realizuje swoje marzenia.

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)