Wyprawy do Peru część trzecia…


Piątek, 20 kietnia.

W Limie nikt mnie nie oczekiwał, ale nie czułem się specjalnie samotny. Lotniska są wszędzie takie same, albo przynajmniej podobne. Ja się na nich czuje jak w domu. Tak naprawdę, to jakbym mógł, to bym po prostu na lotniku mieszkał i latał cały czas po świecie dla samej przyjemności latania samolotem. Poza tym lotnisko w Limie swojsko przypomina warszawskie, no może w wersji sprzed parunastu lat. Nie jest sterylnie czysto, ale nie ma też jakiegoś makabrycznego syfu. Czyli w sam raz.

Musiałem jakoś dotrwać do rana. Na parę godzin nie opłacało się szukać hotelu, więc od razu zaplanowałem, że będę spał na lotnisku. W przewodniku pisali, że można. Znalazłem kawałek podłogi pod ścianą, w okolicy drzemało kilka innych osób… karimatka, śpiworek… zupełnie jak za dawnych czasów na dworcach kolejowych gdzieś w Polsce. Na wszelki wypadek nastawiam budzik, by nie zaspać. Budzę się po paru godzinach, jest kolo 4:30. Lotnisko budzi się do życia. Ustawiam się w kolejce do odprawy biletowej na lot do Cuzco liniami Star Peru



Po pozbyciu się wora podróżnego życie od razu staje się prostsze. Szkoda tylko,  że nikt jakoś nie wpadł na pomysł by na lotnisku zrobić łazienkę z prysznicami. To już by był luksus zupełny! Ale nie jest źle: umyłem się ile się dało w umywalce, odwiedziłem lotniskową kaplice by się pomodlić i zakupiłem kawę w Stabucksie (ach, globalizacja ma czasem swoje dobre strony ;-)


O 7:00 rano startujemy z Limy niedużym odrzutowcem. Początkowo lecimy nad miastem, potem nad pagórkowatym, trawiastym terenem.  Z każdą minutą robi się ciekawiej: na horyzoncie pojawiają się szczyty Andów, są coraz bliżej i bliżej… No i szczena opada na ich widok



Po krótkim locie lądujemy w Cuzco. Tu już ktoś powinien na mnie czekać. Przynajmniej teoretycznie. Tak się umawialiśmy z agencją turystyczną organizującą wędrówkę do Machu Picchu (Cholera! Nie żaden „trekking”! Szlag mnie trafia, gdy słyszę te wszystkie zangielszczenia, jakby nie istniały normalne, piękne, polskie słowa! Ostatnio jakiś geniusz wymyślił „dogtrekking”. Porzygać się można! Jakby nie dało się powiedzieć „na spacer pójdę z psem na smyczy”.

Teoria – teorią, a praktyka – praktyką. Przed lotniskiem stała cała grupa ludzi z wypisanymi nazwiskami, ale jakoś żadne z nich nie było moje. Po paru minutach stwierdziłem, że muszę sobie sam poradzić. Nie było zbyt trudno, bo tuż obok był postój taksówek. Pokazałem adres, zapytałem „ile”? Cóż… potem się okazało, że mnie gostek skasował 3x tyle, ile powinien. Ale i tak wyszło $12 w przeliczeniu na amerykańskie pieniądze, wiec bardzo nie zbiedniałem. Dotarłem do miejsca zakwaterowania przy ulicy Choquecheca 229, w samym centrum miasta.



Komentarze

Unknown pisze…
Uwielbiam Twoja historie ,ciekawa jestem co sie dalej wydarzylo.
Pozdrawiam
Gabi

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)