Wyprawy do Peru ciąg dalszy...

Sobota, 21 kwietnia 2012

Pobudka gra o barbarzyńskiej porze. O 4:45 pakujemy się do mikrobusu i ruszamy krętymi, pustymi jeszcze o tej porze uliczkami Cuzco w kierunku miasteczka Mollepata. Do przebycia mamy około 100 km na zachód. Przez okna widać jak miasto powoli budzi się do życia. A potem zaczyna się karuzela: busik mknie wąskimi, krętymi jak cholera dróżkami, trawersującymi strome zbocza gór. O Matko! Jak się kierowcy, nie daj Bóg ręka lub noga omcknie… Wielkich szans na przeżycie by nie było. Ale obeszło się bez niespodzianek, dojechaliśmy cało na miejsce. Jemy śniadanie w lokalnej knajpce nastawionej na piechurów wyruszających w drogę. Cała grupa widzi się właściwie po raz pierwszy, przyglądamy się sobie, wymieniamy po parę zdań… Ale widać, że wszyscy się sobie po prostu przyglądają i czekają co będzie dalej. Po śniadaniu spotykamy się z resztą ekipy obsługującej wyprawę: poganiaczami mułów niosących większość ekwipunku i kucharzami. Pakujemy większość rzeczy na muły, zostajemy tylko z małymi plecakami. Pamiątkowe zdjęcie… i… ruszamy!


Dam radę? Czy wymięknę? Widać na pierwszy rzut oka, że jestem jednym z słabszych ogniw w grupie. Dwóch młodych chłopaczków z Niemiec drze ostro do przodu. Cóż… chłopaki biegają bez problemu maratońskie dystanse, więc nie ma się co dziwić. Dwie dziewuchy z Wysp też idą dziarsko, widać że są nie tylko młode, ale i wysportowane. Rosyjska para to też dużo młodsi ludzie. No i zostaję ja i Jean Paul – starszy ode mnie o parę lat Francuz. Pierwszy etap to taka „beskidzka” trasa: pod górę, ale nie jakoś straszliwie ostro. Tyle, że zaczynamy na wysokości ponad 3200 m n.p.m. 


W trzy godziny przechodzimy przez przełęcz na wysokości ponad 3800 m i zaczynamy schodzić zboczem szerokiej doliny. Koło 13:00 docieramy do pierwszego dłuższego odpoczynku. Póki co – nie jest źle. Pocę się co prawda jak myszy, serducho pracuje na podwyższonych obrotach, ale idzie się całkiem dobrze. 
Pierwszy posiłek na trasie jest rewelacyjny! Zupa warzywna z mięsem z kurczaka, pasta ze świeżych owoców awokado i do tego jeszcze chicha: tradycyjny lekko alkoholizowany peruwiański napój pędzony z  kukurydzy. I tak już będzie do końca trasy: chłopaki pracujący w kuchni potrafią wyczarować  na prymitywnej kuchence gazowej proste ale bardzo smaczne potrawy.



 Druga część trasy tego dnia  to równomierne kroczenie szerokim szlakiem lekko pnącym się pod górę. Chyba się nieco rozchodziłem, bo idzie się zupełnie lekko i przyjemnie. Koło 17 docieramy do pierwszego obozu w Sorayapama, na wysokości 3800 m n.p.m. Przed nami wśród chmur widać dwa cudne szczyty: Umantey po lewej i Salkantey po prawej.

Zapada noc i robi się paskudnie zimno. A nad głową świecą niesamowite, zupełnie inne gwiazdy.

Komentarze

bibi pisze…
Cześć,
jestem tu pierwszy raz, ale już mi się bardzo spodobały zdjęcia - szczególnie to ostatnie.
Gratuluję oka do kadru i wyczucia.
Pozdrawiam, B.

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)