Zanim się zacznie...
“Jacenty! Tylko się nie wdaj w jakąś aferę!” – myślałem sobie lecąc do Polski. „Siedź cicho! Nie odzywaj się bez potrzeby! Żadnych dyskusji o polityce!”.
Nie dziwcie się: jak się patrzy na Polskę z perspektywy arizońskiej pustyni, przez pryzmat tego, co się przeczytało w Internecie… Oj nie wygląda to dobrze: kraj na skraju wojny domowej, Bundeswera na granicy… KOD-owcy wieczorami napełniają butelki benzyną i ćwiczą śpiew pieśni partyzanckich. PiS-owcy szkolą trójki robotnicze, by w razie czego stanąć w obronie Rządu… Masakra! „Wiersz idioty odbity na powielaczu”!
Przyleciałem… spotkałem się z paroma ludźmi… I tymi z KOD-u, i z tymi z PiS-u. Nawet o polityce dało się rozmawiać. Nikt jakoś mnie nie pobił, nikt się na nikogo nie rzucił… Owszem, dowiedziałem się, że (a) jestem wredny; (b) stawiam złośliwe pytania z tezą; (c) obrażam ludzi. Co do (a) i (b), to zgoda. Ale z tym obrażaniem ludzi to chyba przesada? Przez myśl by mi nie przyszło, że nazwanie kogoś „lemingiem” może być obraźliwe. Co innego powiedzieć do kobiety „kotku”: w moim wykonaniu znaczyło by to tyle, co „ty wredne bydle”. Ale leming? Miłe zwierzątko przecie…
Zdaję sobie sprawę, że moja ocena sytuacji może być nie do końca prawdziwa: po prostu mam fajnych znajomych. Ale i tak szokuje mnie różnica miedzy tym, co można przeczytać w Internecie, a tym jak to wygląda „na ziemi”.
Żeby było jasne: działa to jak najbardziej w obie strony. Dam Wam przykład arizoński. Budzę się któregoś dnia rano, włączam komputer… a tu ekran się prawie topi: „Co się tam u Was dzieje???” – czytam. „Co to za masakra??? Czy dzieci są bezpieczne???”. "Ocho! Coś się musiało stać, o czym nie wiem" – pomyślałem. Otwieram jakiś polski serwis internetowy i czytam: „Masakra w Arizonie. Kolejna strzelanina na amerykańskim uniwersytecie.” Ano tak: we Flagstaff, gdzie akurat studiują moje dzieci. Dzwonię do Dominika, by się dowiedzieć jak tam sytuacja: dostałem jedynie opiernicz, że go obudziłem. O żadnej masakrze nic nie słyszał, dowiedział się ode mnie. Okazało się, że w nocy na terenie uniwersytetu doszło do sprzeczki miedzy studentami. Kilku pijanych gostków zaczepiło i chciało pobić młodego pierwszoroczniaka. Chłopak wyciągnął broń, padł strzał… jeden z napastników stracił życie. Nie chcę powiedzieć, że się nic nie stało: głupia, niepotrzebna śmierć („zabił się młody, z razu jakaś trwoga…”). Ale żeby od razu „masakra”? Za czasów mojej młodości była by z tego historia typu: „pobili się dwaj Górale o Marysię”: w lokalnej prasie by o tym napisali, ludzie by pogadali i pożałowali. A dziś? Matko! Afera na skalę światową!
A póki co, to pozdrowienia z Berlina. Wbrew temu, co na Facebooku pokazują nie widać tu żadnej paniki na ulicach, nie spotkałem ani jednego podejrzanego typa, życie się toczy normalnie. Wiem, że nie brzmi to interesująco…
Komentarze