Himalaje, Himalaje… Część 1: czyli jak to się zaczęło?



Ta wyprawa w ogóle nie była w moich planach: jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do Azji, a Himalaje zawsze były poza kręgiem moich zainteresowań. Po pierwsze kojarzyły mi się  z ludźmi, którzy w imię jakiegoś dziwacznie rozumianego pragnienia sukcesu gotowi są dać się zabić (sorka, imprezy pod tytułem „zdobyć Broad Peak, a następnie dać się zabrać z tego świata” nie wzbudzają we mnie żadnych pozytywnych uczuć. Tak, wiem: nie rozumiem magii gór i w ogóle. Trudo!). Po drugie Himalaje kojarzyły mi  się z ześwirowanymi frustratami, którzy  udając znawców, nurzają się w buddyzmie czy hinduizmie: z zapałem godnym lepszej sprawy mruczą „ohmmmm” lub inne tego typu bzdety i bardzo uczciwie udają, że coś tam z tego rozumieją. Kolejna nie moja bajka: za długo pracuję z Hindusami, by nie zauważyć, że w oparciu o tę religię i filozofię stworzono jeden z najbardziej barbarzyńskich systemów społecznych na świecie. No i wreszcie wydawało mi się, że najzwyczajniej jestem już na taką wyprawę za stary.

Ale gdzieś na początku roku 2016 pojawiła się OKAZJA: napisał do mnie Bogdan i doniósł, że zbiera się męska ekipa na wyjazd w Himalaje jesienią 2016. Bogdan to mój kumpel z poprzedniej pracy w Motoroli, śledzę od lat jego górsko-podróżnicze zapędy… Coś we mnie drgnęło. Jestem – czego by nie powiedzieć - przedstawicielem cywilizacji judo-chrześcijańskiej. No a 12 przykazanie, które Mojżesz otrzymał od Boga, brzmi: „Nie będziesz marnował okazji”.

Zawsze byłem lesbijką, czyli wolałem kobiety. I na stare lata coraz bardziej utwierdzam się w tej orientacji. No bo z facetami w tak zwanym „wieku średnim” to zwyczajnie nie da się wytrzymać! Ten nie może, tamtemu się nie chce, tego dupa boli, tamten ma znów głęboką depresję, kolejny jest wyjątkowo nieszczęśliwy… A jak mu powiesz, co o tym myślisz, to… się na ciebie obrazi! No i nie wiadomo: śmiać się? Płakać? Czy śpiewać „Wołga, Wołga mat’ radnaja”. Nawet na piwo nie da rady się z takim czymś umówić, a co dopiero w góry! Oczywiście zdarzają się wyjątki, które trzeba sobie cenić, bo nigdy nie wiadomo, czy gostkowi wkrótce nie odbije (dotyczy to jak najbardziej także i mnie). A tu nagle męska ekipa na wyprawę w Himalaje! No, nie dało się koło takiej propozycji przejść spokojnie.

Sprawdziłem terminy: listopad w robocie nie jest złym czasem na tego typu wyjazd. Sprawdziłem bilety do Katmandu: były w bardzo przyzwoitej cenie. Pogadałem z szefem, pogadałem z żoną… Wszystko zdawało się sprzyjać wyjazdowi. „Nie ma przypadków – są tylko znaki” -  za stary jestem, by tak ewidentnych znaków nie zauważyć. Decyzja zapadła: 20 marca kupiłem bilet lotniczy. Jadę!

Szczerze mówiąc nawet nie spojrzałem na mapę, by zobaczyć gdzie to właściwie jedziemy. Dotarło do mnie, że ogólny kierunek, to Everest Base Camp, ale w sumie to było mi zupełnie wszystko jedno: i tak nigdy tam nie byłem, więc każdy kierunek wydawał mi się równie atrakcyjny.

Ciąg dalszy - miejmy nadzieję - nastąpi...

Komentarze

bibi pisze…
Super rzecz - to moje marzenie. Trzymam kciuki i pozdrawiam, czekając oczywiście na dalszy rozwój sytuacji i opisów ze zdjęciami. :)

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)