Himalaje, Himalaje… Część 2: w drogę!




Znacie to uczucie: im bliżej wyjazdu, tym bardziej nie chce się jechać? Jakiś diabeł szepcze do ucha: "Aleś se chłopie wymyślił! Po co ci to? Nie lepiej siedzieć w domu?" Swoją drogą w listopadzie, w Arizonie takie kuszenie jest wyjątkowo pociągające: pogoda idealna, najpiękniejsze zachody słońca na świecie… Wystarczy ubrać polarek, usiąść w ogrodzie, sączyć drinka i cieszyć się widokiem.

Nie potrafię zrozumieć zupełnie ludzi, którzy czają się ze swoimi planami wakacyjnymi przed całym światem. Zrobiła się jakaś taka dziwna moda: wyjazdy z przyczajki. Żeby się przypadkiem nikt nie dowiedział! Cicho sza! Ani słowa! Straszne to i dziwne. Naprawdę tego nie rozumiem: popełnialiśmy wszystkie „obowiązki wobec ludzkości”: dzieci spłodzone, domy postawione, drzewa zasadzone… Mamy „ostatnie pięć minut” (no dobra, może 5, 10, 15 lat) kiedy możemy zrobić coś razem: tak jak kiedyś mieliśmy  taką okazję, gdy mieliśmy lat naście.  I normalnie masakra: zorganizowanie czegoś takiego graniczy niemal z cudem! Nie szkoda Wam?

Na szczęście poopowiadałem o tej wyprawie tu i tam, no i normalnie głupio było się wycofać („Hej panno! Po co łzy? Nic nie zatrzyma mnie! Po prędzej w morzu kwiat zakwitnie niż wycofam się”). Trzeba było zacząć się pakować. W pakowaniu na górskie wyprawy zawsze największy jest dylemat: „co zabrać”?  Z jednej strony przysłowie głosi: „lepiej nosić, niż się prosić”. A z drugiej… hmm… czy na pewno warto ciągnąć ze sobą ten cały majdan? Na szczęście mam w tej dziedzinie pewną wprawę, a dodatkowo tym razem sprawa była wyjątkowo prosta: dostałem listę sprzętu pod nos, towarzyszyła jej jeszcze informacja, że na lokalny lot w Nepalu  można zabrać maksymalnie 15 kg bagażu. Więc nie było wyjścia: trzeba się było spakować oszczędnie i lekko. 3 listopada z worem podróżnym i niedużym bagażem podręcznym stanąłem na lotnisku w Phoenix. Wiedziałam: nie ma już odwrotu ni ucieczki, teraz już tylko dalej: w nowy, zupełnie mi nieznany kawałek świata.

Uwielbiam lotniska! Jedno z moich marzeń, to zamieszkanie na lotnisku! Samo przebywanie w tej atmosferze sprawia, że bardziej żyję! Ten unoszący się w powietrzu zapach rozstań i powrotów, nadziei i tragedii…  Ci ludzie, którzy za parę godzin będą na drugim końcu świata, tam gdzie ich wiedzie los czy przeznaczenie… No i te stalowe bydlęta, warzące po kilkaset ton, które za parę minut wzlecą sobie w przestworza jakby nigdy nic. A już zupełny odlot, to lotniska na Bliskim Wschodzie! Zdarzyło mi się być na kilku i zawszy jest to niesamowite uczucie. Zderzenie Wschodu i Zachodu, Południa i Północy, historii i współczesności po prostu oszałamia.  Ludzie z wszystkich zakątków świata, wszystkich kultur, religii i języków mijają cię co chwilę. No i świadomość, że jesteśmy na wielkim skrzyżowaniu, gdzie przecinają się tysiące dróg i ludziach losów. Brakuje tylko, by od czasu do czasu przemaszerował przez lotnisko rzymski oddział legionistów lub karawana Beduinów. Tym razem wypadło mi lecieć przez Dohę, stolicę Kataru. Super nowoczesne lotnisko, pięknie zaprojektowane, czyste, perfekcyjnie utrzymane. Czasem słyszę jak różne mądrale opowiadają, że Muzułmanie to dzicz i barbarzyńcy. Cóż… polećcie sobie gdzieś na Bliski Wschód, poprzyglądajcie się… Wtedy pogadamy!

W Dosze przekimałem do rana, po czym wsiadłem w samolot do Katmandu. „Uff! Jeszcze tylko 5 godzin! To już z górki: parę tysięcy kilometrów… jak z bicza strzelił!” – myślałem sobie pakując się do kolejnego samolotu. I zaraz stanęły mi prze oczyma nasze stare czasy, kiedy to kupowaliśmy  z ekipą na limanowej stacji PKP bilet „do Chabówki i dalej”. A potem przekupywaliśmy konduktora, by za drobną część prawdziwej ceny biletu zwiózł nas na drugi koniec Polski („konduktorze łaskawy, zawieź nas do Warszawy”). Trochę czasu minęło, trochę się pozmieniało… O 15:40 samolot katarskich linii lotniczych zawiózł mnie do Katmandu.  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)