Himalaje, Himalaje… Część 3: w Katmandu.



Katmandu z lotu ptaka wygląda pięknie! Miasto rozlewa się po zielonych pagórkach, gdzieś w dali, na północy widać te “prawdziwe góry”. Natomiast z dołu wygląda… hmm… jak by to powiedzieć? Powiedzmy, że “ciekawie”.

Lotnisko – jak lotnisko: najpierw kolejka do kontroli paszportowej posuwająca się w miarę sprawnie. W kolejce prawie w 100% turyści i prawie w 100% biali ludzie: Niemcy, Amerykanie, Włosi, Kanadyjczycy… No i większość „w moim wieku” lub starsi. Widać od razu kto napędza gospodarkę nepalską. Potem czekanie na bagaż. Tu są zawsze powody do niepokoju: „doleciał czy nie doleciał?”. No bo jak nie doleciał, to pupcia zbita: plan zakłada, że zaraz następnego poranka opuszczamy Katmandu i ruszamy dalej. No a bez bagażu raczej nie da rady. Na szczęście znów się udało, cały mój sprzęt dotarł na miejsce.

Prawdziwe życie i prawdziwa jazda zaczyna się przed lotniskiem: wsiadam w taksówkę i jedziemy do hotelu, który znajduje się w dzielnicy turystycznej Katmandu, zwanej Thamel. Jazda taksówą w każdym kraju rozwijającym się wygląda właściwie tak samo: siedzisz na tylnym siedzeniu samochodu mającego lata świetności dawno za sobą, trzymasz się jakiegoś uchwytu i zastanawiasz się czy zacząć od razu odmawiać modlitwę za umierających, czy pozostać na razie przy zwyczajnej modlitwie do Anioła Stróża. Za cienką warstwą samochodowej blacharki panuje  ruch jak na autostradzie do piekła, na dodatek jeszcze w Nepalu jeździ się lewą stroną. Wszyscy trąbią, auta wymijają się jakimś cudem w ostatniej chwili… Tylko policjant na środku skrzyżowania zachowuje stoicki spokój. No i jak to to zwykle bywa: wszystko się dobrze kończy, kierowca – stary wyjadacz - dowozi cię w jednym kawałku na miejsce, ty mu dajesz napiwek i wszyscy są szczęśliwi. Tak było też i ze mną.

Thamel - dzielnica turystyczna: spodziewałem się czegoś w rodzaju naszej Ulicy Floriańskiej w Krakowie. A tu taksówkarz wysadził mnie na jakiejś ciemnej, wyboistej uliczce  i pokazał mi jakąś bramę, w której miał się ponoć znajdować mój hotel. Trochę mnie to zaskoczyło, ale wszystko okazało się być w jak najlepszym porządku: hotel znajdował się na swoim miejscu, reszta ekipy czyli Bogdan, Mietek i Przemek mieszkali w nim już od wczoraj. Czyli dotarłem cało na linię startową wyprawy! Mieliśmy nawet łazienkę z jako-tako ciepłą wodą! Prysznic po takiej podróży jest zawsze bezcenny.



Poszliśmy razem na kolację do pobliskiego baru: zapoznałem się z lokalną wersją pierogów, zwanych w języku tubylczym „Momo” (nie zdając sobie zupełnie sprawy, że będzie to dla nas podstawowe pożywienie w najbliższych kilkunastu dniach). No i z lokalnym piwem „Gorkha”. „Jest piwo! Są pierogi! Nie ma źle!” – pomyślałem. Ogadaliśmy plan na następny dzień i w miarę szybko poszliśmy spać: Himalaje czekają, trzeba się wyspać.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)