“Rwąca rzeka słów”
Od ponad 30 lat praktycznie nie oglądam
telewizji. Przestałem, gdy miałem naście lat, bo po prostu nie miałem czasu:
dookoła tyle się działo! Ludzie, góry, wycieczki, biwaki… Ktoś tam zdobył nową
płytę Maanam-u, ktoś kupił spod lady wiersze Stachury... Siedzieliśmy godzinami
w parku albo w „kotajcu”, gadali, czytali, dyskutowali, odwiedzali znajomych,
odprowadzali się wzajemnie do domów do późna w nocy… Nie było czasu, by się
gapić w ekran. A potem już mi tak zostało: przez długi czas w ogóle nie
mieliśmy w domu telewizora, teraz jakiś tam wisi na ścianie, ale jest
podłączony tylko do Internetu. Czyli żadnych 250 kanałów, żadnego
„broadcastingu” i możliwości oglądania wszystkiego jak leci. Najczęściej
„telewizję na żywo” zdarza mi się obejrzeć w Polsce, u moich rodziców: oni nie potrafią
właściwie funkcjonować jeśli telewizor nie działa. Ja to wytrzymuję góra 20
minut. Potem muszę się przez dobre parę godzin odtruwać. Przekaz, który płynie
z telewizora jest klarowny i nie znoszący sprzeciwu: „Świat jest zły! Jesteś
nieszczęśliwy! Oni to zrobili! Musisz ich nienawidzić! Musisz się odegrać!
Chodź z nami! My mamy rację! Tylko my! My jesteśmy ci dobrzy! Oni są podli! My im jeszcze pokarzemy! Jak
nie jesteś z nami, to jesteś z nimi! Musisz wybrać! Musisz się opowiedzieć!
Wybieraj! Już! Natychmiast! W tej chwili!”
W Polsce tego pewnie nie czujecie, ale
słowa straciły zupełnie swą moc i znaczenie. Klniecie okropnie! Jesteście
wulgarni i nawet tego nie zauważacie. Mam absolutną alergie na słowo
„zajebiste”: naprawdę niewiele jest w języku polskim bardziej śmierdzących i
ohydnych słów. Mi się chce rzygać, gdy słyszę to słowo. A u Was teraz wszystko
jest „zajebiste”: właściwie to Wam to słowo nie schodzi z ust.
Kto mnie zna, to wie, że nie jestem jakąś
„kotką-cnotką”: są rzeczy, których się nie da powiedzieć w sposób wywarzony. Czasem
trzeba po prostu przykląć. Ale CZASEM, a nie co drugie słowo! Czasem trzeba coś
powiedzieć ostro. Ale jak zaczynamy się cały czas buzować i nakręcać, to się to
niczym dobrym nie kończy.
Myślę, że jest to efekt tego, że jesteście
bez przerwy nakręcani przez media. Przez „coraz bardziej otaczającą
rzeczywistość”. Z jednej strony: nieustanna polityczna napierniczanka. Z
drugiej: nakręcanie spirali zazdrości i pożądania przez reklamy. Bywam w
Polsce na tyle często, żeby to widzieć i na tyle, rzadko, że mnie to jeszcze
kłuje w oczy i uszy. Z jednej strony: „podłość” (koniecznie wymawiana przez
zaciśnięte zęby i z naciskiem na „ść”), „zdrada”, „oszłom”, „psychol”,
„zamach”, „pachołki”, „sługusy”…. Z
drugiej: „rewolucja”, „cudowny”, „wspaniały”, „wymarzony”, „rewelacyjny”… Tak
sobie cytuję z pamięci słowa, które mi się rzuciły w uszy (wymieniam oczywiście tylko te niewulgarne ;-). W sumie, to ciekawe
by było zobaczyć statystyki na ten temat: jakie słowa są najczęściej używane w
przekazie politycznym i reklamowym.
Kiedyś takie słowa były używane w
ostateczności. Dziś – właściwie, to się od nich zaczyna: mówią ci, że
„rewelacja” i „przedmiot marzeń”. Patrzysz: a to zwykły telefon, tyle, że o 5
mm większy. Byle duperela – a zaraz jest „podłość” lub „zdrada”. Czyli: „na
początek wybucha bomba atomowa, a potem napięcie powoli rośnie”. I jak tu zachować normalność w takich warunkach?
Jesteście
jak przesterowany wzmacniacz: wystarczy powiedzieć jedno słowo do
mikrofonu, wszystko jedno jakie, a wzmacniacz od razu zaczyna wyć. Trzeba
szybko wyłączyć mikrofon i czekać, aż się wzmacniacz uspokoi. Po prostu
jesteście bez przerwy nabuzowani: ciągle na jakichś podkręconych obrotach,
ciągle w napięciu, czujni, zwarci, gotowi. I oglądający się dookoła, czy
przypadkiem komuś nie trzeba dać w mordę. Czuje się to, gdy się tylko przyleci
do Polski: jakieś naelektryzowanie, jakieś napięcie. Coś wisi w powietrzu, coś
ci mówi: „uważaj”! Dla turysty to nawet może być fajne, ale życie w takim
napięciu na dłuższą metę jest raczej niezdrowe.
Nie wiem, czy podobnie jest w USA, bo w
sumie jeszcze mniej mam z tym do czynienia. Przypuszczam, że tak, bo coś mi
się zdaje, że od jakiegoś czasu Amerykanie zaczynają mieć podobny szczękościsk
jak Polacy. Na pewno w USA jest łatwiej od tego uciec, przynajmniej mi. Jakoś
łatwiej powiedzieć „to nie mój problem”.
Wiem, że to co piszę jest przykre i – jak
każde uogólnienie – nie do końca prawdziwe. Znam przecież wielu fajnych,
pogodnych, życzliwych ludzi w Polsce. Cieszę się, że Was znam, że mogę się z
Wami spotykać. Mam nadzieję, że się nie obrazicie? Podziwiam Was za to, że w
takiej dusznej i naelektryzowanej atmosferze potraficie zachować normalność,
pogodę ducha i radość życia. Obawiam
się, że ja w takich warunkach bym już dawno pił z rozpaczy albo strzelał do
wszystkiego, co się rusza. Za dwa tygodnie znowu będę w Limanowej. Na szczęście
tam po prostu wystarczy iść do lasu, popatrzeć dookoła i świat jest od razu
piękniejszy.
Komentarze