Barcelona (0) czyli tak zwany wstęp...



Wyjazd do Barcelony zrodził się z mojej frustracji. Ci, którzy mnie znają, to wiedzą, że w moim pierwszym i najważniejszym zadaniem na początku tygodnia jest stworzenie planu na zbliżający się weekend. Michasia – moja żona - nawet przestała się wkurzać, gdy w poniedziałek zadaję zasadnicze pytanie: „to co robimy w najbliższy weekend?”. W Arizonie działa to super.


Natomiast w Polsce… cóż… działa to tak sobie. Różnica jest taka, że w Arizonie nie muszę się specjalnie nikim przejmować. Muszę tylko uwzględnić jakieś tam plany rodzinne i społeczne, ale poza tym, to po prostu planuję i realizuję plan. Jak ktoś ze znajomych chce się pod taki plan podłączyć, to super. A jak nie – to nie ma problemu. W Polce jest trochę inaczej: najlepiej to by było, jakbym nie musiał w ogóle nic planować, tylko podpiąć się pod plany jakichś znajomych ludzi. Tylko, że tu jest jakiś dziwny obyczaj, że jak ktoś planuje jakieś zajęcia weekendowe, to raczej nikomu o tym nie mówi. Najwyżej po fakcie się człowiek dowiaduje o tym z Facebooka. Tak, że trzeba sobie samemu radzić. Na dodatek chciało by się jeszcze przy okazji takich planów spotkać jak najwięcej ludzi, odrobić zaległości z powodu niebywania i niewidywania… Więc zamiast „dobra, jadę tu albo tam”, odbywam „badania opinii społecznej” pod tytułem: „Hej ludzie! Cobyśta powiedzieli na taki pomysł…?”


Działa to fatalnie i jest strasznie frustrujące: odnoszę wrażenie, że w Polsce nikt niczego nie planuje za bardzo, tylko w większości „jedzie się na żywioł”. Poza tym, jak ludziom w Polsce zadajesz pytanie, na które można odpowiedzieć „tak” albo „nie”, to większość odpowiada: „zobaczymy”. Albo się nie odzywa, co jest też formą powiedzenia „zobaczymy”, tyle, że poprzez wymowne milczenie :D

No więc był poniedziałek. Rzuciłem „na druty” standardowe pytanie. Nawet zacząłem tworzyć jakieś plany: wyskoczmy na Niemcową na biegówki, kto chce, kto chce? Pod wieczór… cóż... jak zwykle: chętnych właściwie zero, innych propozycji brak. Nawet moja Pełnym Tytułem Siostra Sabina trwa na pozycji „no to zobaczymy”. Czyli skończy się jak zwykle: w piątek wieczorem będziemy wciąż się zastanawiać: „no to co robimy?”, w sobotę rano nikomu nie będzie się chciało wstać - to kolejna polska przypadłość: ludziom się w weekend nie chce wstawać, jakby nie mieli czasu, by się przez cały tydzień wyspać w pracy! ;-)

Do tego jeszcze pogoda: siedzę drugi tydzień w Europie a słońce w swej łaskawości zdołało pokazać się na 5 minut. Przez chmury, bo przez chmury, ale dobre i co! „A gdyby tak olać to wszystko i po prostu polecieć gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem, gdzie jest ładna pogoda i coś ciekawego do zarobaczenia?” – przeszło mi przez myśl. Otwarłem wyszukiwarkę lotów, wyskoczyły bilety do Barcelony w dobrej cenie… Uno, dos, tres… Bilet kupiony! Plan na weekend jest!

Po raz pierwszy od bardzo dawna nikomu praktycznie o tym nie powiedziałem. Stwierdziłem, że nie ma sensu znajomym truć pupci: no przecież jak na Niemcową nikt się nie może pozbierać, to co dopiero do Barcelony. Jakie było potem moje zdziwienie, gdy będąc już na miejscu dostawałem kolejne wiadomości typu: „No czemu nie powiedziałeś, że się wybierasz do Barcelony?”. Naprawdę się gubię w polskiej rzeczywistości!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)