Karaiby (6)
Dzień 10: 29 stycznia 2018
Wstajemy
wcześnie. Kilka osób, w tym ja, jedzie pontonem na brzeg by uzupełnić zapasy i
wydać resztę karaibskich dolarów. W tym czasie reszta załogi zaopatruje jacht w
wodę pitną i szybko wypływamy z Marigot. Kierujemy się znów na północ, w
kierunku Martyniki. Zdarza się jeden drobny problem: w ferworze walki okno w
mojej kajucie nie zostało zamknięte. Efekt jest łatwy do przewidzenia: na
szczęcie statek nie zaczął jeszcze się całkowicie zanurzać. Ale nasza kajuta
praktycznie pływa i wszystko mamy mokre. W pośpiechu suszymy rzeczy, gdy morze
robi się na tyle spokojne, by nie zalewać pokładu. Do rana wszystko musi być
suche, bo trzeba zdać jacht. Popołudniem dopływamy do brzegów Martyniki.
W
drodze towarzyszą nam przynajmniej dwa wieloryby: jeden nawet wykonuje
efektowny przewrót, więc wszyscy się cieszą. Jeszcze tylko ostatnia kąpiel w
morzu przed wejściem do portu – w porcie to raczej lepiej nie pływać wpław.
Tankowanie paliwa no i cumujemy na przystani w La Marina. Koniec rejsu!
Nastroje wśród załogi zdecydowanie mieszane: z jednej strony, to dobrze, że
wszystko się udało. Z drugiej: cóż… po pierwsze szkoda się rozstawać: ekipa
okazała się być wyjątkowo dobrana i pasująca do siebie. No a poza tym
perspektywa powrotu do rzeczywistości. Wieczorem jemy na jachcie ostatnią
kolację i idziemy spać.
Dzień 11: 30 stycznia 2018
Rano zjadamy śniadanie z resztek zapasów: jest tego całkiem sporo. Koło 9:00 przychodzi pan inspektor i dokładnie sprawdza, czy nic nie uszkodziliśmy na jachcie. Wszystko jest w porządku: dostajemy z powrotem kaucję, którą musieliśmy zostawić w porcie na wypadek „jakby co”. Koło 11:00 schodzimy ostatecznie na ląd.
Zostawiamy bagaże w marinie i ruszamy w miasto. Ekipa z Polski musi się jakoś
przebujać do popołudnia, potem rusza na lotnisko. My przesiadamy się ze statku
wodnego na statek lądowy, czyli odbieramy w wypożyczalni samochód i ruszamy na
poszukiwanie miejsca zakwaterowania. Powinno być kilka kilometrów od mariny,
ale jest kilka problemów. Po pierwsze mój telefon odmówił posłuszeństwa, więc
nie mamy dostępu do Internetu: musimy żebrać o darmowe WiFi. Po drugie mamy
jakiś niezbyt precyzyjny adres. A po trzecie w miejscu docelowym, czyli
miasteczku Saint Lucy jakoś mało kto mówi po angielsku. Ale w końcu się udaje:
po 16:00 trafiamy do całkiem miłego mieszkania, niedaleko od morza i
miasteczka.
Rozpakowujemy graty: właściwie wszystko, co posiadam jest albo
mokre, albo wilgotne. Idziemy na krótki zwiad i zakupy do miasteczka, ale
generalnie, to jesteśmy wycięci: o 19:00 idziemy spać.
Komentarze