Zapiski z Tajlandii (10)


Poniedziałek, 11 marca 2019:

Pobudka jak zwykle, czyli bez pośpiechu. Ale i tak koło 7:30 wszyscy są na nogach. W nocy pogryzły mnie jakieś wredne muszki, właściwie to pierwszy raz w czasie tego rejsu. Nie jest źle, da się przeżyć. Ale wcale się nie martwię z tego powodu, że opuszczamy Krabi. Ale zanim wypłyniemy – trzeba zrobić zakupy. Czeka nas jeszcze kilka dni żeglowania i raczej nie będzie okazji, by uzupełnić zapasy. Ruszamy na lokalny targ – inny niż ten, z poprzedniego wieczora, bo tamten funkcjonuje tylko w nocy, a ten w dzień. Hala targowa jest pełna straganów: głównie z jedzeniem, ale inne towary też idzie tu kupić. Kolory – bajeczne. Zapachy – cóż… powiedzmy, że charakterystyczne.


Grupa ma spory opór, więc zakupy nam nieco czasu zajmują. Ale jakoś udaje się kupić potrzebne produkty spożywcze, zapakować na lokalną taksówkę typu „motorower z przyczepką” i zawieźć je na statek.  Lekko po 11:oo wypływamy z Krabi i ruszamy na morze. Płyniemy do wyspy Ko Dam Khwam. Droga zajmuje kilka godzin, ale większość drogi przekimałem.


Miejsce jest piękne: lazurowa woda, jak z kiczowatej fototapety. Nawet nie trzeba „podciągać” zdjęć, bo kolory są aż za nadto nasycone. Woda - aż za ciepła, piasek super: tyle tylko, że w morzu pływają ogromne meduzy. Spędzamy na miejscu koło godzinki, robimy zdjęcia, gawędzimy… i ruszamy w dalszą drogę.



Nasz skiper Dario zarządza regaty: ścigamy się między naszymi dwoma katamaranami do wyspy Ko Rang Nok. Skiperzy mają nie pomagać, nie wolno używać silnika, idziemy tylko na żaglach. Naszej załodze idzie nieźle, ale pod koniec rodzi się drobna kontrowersja co do celu wyścigu. Tak, że każda załoga twierdzi, że wygrała. No dobra: umówmy się, że był remis. Kotwiczymy łódkę w przepięknej zatoce Rai Lei Beach i podziwiamy kolejny zachód słońca.


Wieczorem płyniemy na ląd: dobicie do brzegu pontonem jest nie lada wyzwaniem, bo zraz po zachodzie słońca nadchodzi odpływ i ubywa jakieś 3 metry wody. Odsłania to kawał przybrzeżnej zatoki, wystaje cała masa kamieni, na które w nocy łatwo się nadziać. Ale jakoś sobie radzimy. 


Na brzegu stoi cała masa straganów, salonów masarzu i knajpek. Wszystko jest pięknie oświetlone, jest czysto… Między tym wszystkim kręci się masa turystów. „Uroczy wieczór nam dojrzewa” – myślę sobie. Daję się namówić na masarz tajski: przez godzinę mały, tajski człowiek magluje mnie od stóp do głów. Czasem boli, ale generalnie jest przyjemne, zwłaszcza, że czuję, że mam pospinane mięśnie, najbardziej na plecach. To już chyba „ten wiek” (co by nie powiedzieć ☺).


Gdy wychodzimy po godzinie z salonu masarzu spotyka nas niespodzianka: miasteczko, które niedawno tętniło życiem i wydawało się „rozkręcać” jest praktycznie wymarłe. Jakiś chłopina z miotłą zamiata śmieci, kot „się włóczy popod murami bezdomny” … A poza tym cisza, światła zgaszone, ludzi zero. W knajpie przy plaży spotykamy załogi: udało się im jeszcze ubłagać właściciela, by raczył im sprzedać parę piw i nie wyganiał tak od razu. Dziwna ta Tajlandia!



Komentarze

Tamaravvo pisze…
Море, солнце! Красота! Очень красиво и интересный рассказ!

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)