Wyprawa do wnętrza ziemi czyli pontonem przez Wielki Kanion (3)


Dzień 2: 20 maja 2021 (czwartek)

Jest jeszcze ciemno, gdy nad obozem rozlega się wrzask: „coooofffffeeee”. Znaczy się nasi przewodnicy wstali i ugotowali kawę. Cóż… pojawia się tak zwany dylemat moralny: wyleźć ze śpiwora prosto w zimny świat i pić ciepłą kawę? Czy może lepiej nie wyłazić?


Powoli wszyscy zbierają się do życia, pakują swoje zabawki i szykują się do drogi. Śniadanie znowu jest pyszne i zastanawiam się tylko ile przytyję jeśli nasza ekipa przewodnicka utrzyma formę i poziom jeśli chodzi o poziom wyżywienia.


Przed ósmą pakujemy się na pontony. Jedyne co musimy zrobić, to pozwijać swoje rzeczy i pomóc je na załadować na pontony. Nie ma z tym problemu: ustawiamy się w linię i ładujemy wszystko, co trzeba. Nikt się nie miga i będzie tak do końca wyjazdu. Pontony są dwa: nasz nazywa się "Wolf", a ten drugi – "Sugar Bear". Jakoś spontanicznie cała „młodzież” (55 minus) zapakowała się na  "Wilka". Póki co – wszystko idzie sprawnie i bezproblemowo.

Po ósmej rano ruszamy dalej. Kanion leży jeszcze w cieniu więc jest chłodno. Wystarczy, że trafi się katarakta i Kolorado chluśnie wodą, a „chłodno” zaraz zamienia się w „cholernie zimno”. O dziesiątej – pierwszy przystanek: w dużej skalnej jaskini zwanej Redwall Cavern.



Ściany kanionu robią się coraz wyższe i nawet w samo południe na dno nie dociera słońca. Woda ma wszystkie możliwe odcienie niebieskiego i zielonego. Tylko temperatura niezmiennie tak samo niska. Tym razem docieramy na miejsce noclegu zaskakująco wcześnie, bo już około 15.

Okazuje się, że nie bez powodu, bo mamy w planie kilkumilową pieszą wycieczkę do położonych wysoko na ścianie kanionu indiańskich ruin. Miejsce zwie się Nankoweap Granariers i jakieś 1000 lat temu zamieszkujący tę okolicę Indianie przechowywali w tym miejscu zborze. Roztacza się stąd jeden z najładniejszych widoków Wielkiego Kanionu, jaki widziałem. Za nami trochę ponad 52 mile: dzień drugi się kończy.







Dzień 3: 21 maja 2021 (piątek)

Noc jest pochmurna i mam poważne obawy, że nas zleje. Na szczęście chmury jakoś przechodzą bokiem i spadają tylko nieliczne krople deszczu. Rano rutynowa sytuacja: „cooofffeee”, zwijanie obozu, śniadanie, pakowanie pontonów i około ósmej ruszamy w dalszą drogę. Tuż przed jedenastą docieramy do miejsca, gdzie Mała Rzeka Kolorado (Little Colorado River) wpada do Wielkiej Rzeki Kolorado.


Mała Rzeka Kolorado ma swój początek w arizońskich Górach Białych, płynie sobie przez spory kawałek stanu i kończy swój bieg właśnie tutaj: 62 mile od Lee’s Ferry. Przez większą część roku i przez większość swego biegu rzeki nie wdać: płynie sobie pod ziemią. Ujawnia się tylko na wiosnę, gdy w Górach Białych topnieje śnieg i w czasie ulewnych deszczów monsunowych. Ale na koniec robi niespodziankę: wyskakuje spod ziemi kilka kilometrów przed ujściem i na dodatek nabiera bajecznego, seledynowego koloru. Szczerze pisząc, to w ogóle o tym nie wiedziałem, wiec zaskoczenie jest zupełne.



Parkujemy pontony przy ujściu i ruszamy w górę Małego Kolorado, do miejsca, gdzie znajduje się idealne miejsce by się dać ponieść prądowi rzeki. Małe Kolorado ma – na szczęście – nieco wyższą temperaturę niż Wielkie Kolorado, więc pływa się super.



Płyniemy dalej i niestety pogoda robi się wyjątkowo paskudna. Co prawda świeci słońce, ale zrywa się potąrzny wiatr, który wieje nam prosto w twarze i przenosi całe masy kropel wody. Około 16 zakotwiczamy na noc w pobliżu Cardenas Creek. Przebyliśmy 71 mil, przed nami jeszcze ponad 100 mil. Słowem, jesteśmy nieco „do tyłu” i będziemy musieć nadrobić stracony dystans. Wieczorem wiatr nieco cichnie: idziemy więc na kolejny spacer na pobliskie wzgórze i podziwiamy widoki. Z wysokiego klifu widać kolejne katarakty, które czekają na nas jutro rano.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gannett Peak (2)

Gannett Peak (1)