Wyprawa do wnętrza ziemi czyli pontonem przez Wielki Kanion (2)
Dzień 1: 19 maja 2021 (środa)
Wstajemy rano, pakujemy graty i jedziemy do siedziby firmy organizującej nasz spływ, czyli Wilderness River Adventures. Na parking stoją akurat pontony, podobne do tych, którymi będziemy płynąć, więc możemy je sobie je pooglądać z bliska. Nie ma na to dużo czasu, bo szybko zostajemy zapakowani do autobusu i ruszamy w kierunku Lee’s Ferry.
Lee’s Ferry to miejsce, gdzie w połowie XIX wieku funkcjonował jedyny w okolicy prom, którym można się było przeprawić na drugą stronę rzeki Kolorado. Na początku XX wieku trochę niżej zbudowano most, więc prom przestał być potrzebny. W tym miejscu zaczyna się teren Parku Narodowego Wielki Kanion i jest to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można bez większych trudności dotrzeć na brzeg i zwodować łódkę.
Nasze pontony już czekają na brzegu, tak jak i nasi przewodnicy. Jest ich trójka: jeden ponton obsługuje Tater: stary wyjadacz rzeczny, kierujący naszą wyprawą. Drugim pontonem kieruje Cam, a pomaga mu Linsey, która „się uczy”: trzeba przepływać na pontonie przynajmniej dwa sezony, zanim można popłynąć jako przewodnik.
Tater robi krótką odprawę. W sumie sprawa jest prosta: należy nie wypadać do wody, szczególnie jeśli nie jest to zamierzone i zaplanowane. Gdy płyniemy – to chodzimy w kapokach (było paru takich, co próbowali przepłynąć Wielki Kanion bez kapoka. Być może nawet im się udało, ale nikt nie wie gdzie są ich ciała). Na pontonie są trzy rodzaje miejsc siedzących: na przodzie (bathtube czyli wanna), na bokach (shower czyli prysznic) i z tyłu po lewej, obok „kierowcy” (chicken coop czyli klatka dla kur). „Oooo… będzie walka o to, kto ma siedzieć na przodzie” – myślę sobie. Szybko się okazuje, że bardzo się mylę.
Po paru minutach przepływamy pod mostem Navaho (w Limanowej mówi się „popod mostem”, co się niektórym nie podoba, więc niech im tam będzie). Teraz już nie ma za bardzo odwrotu: po obu stronach stoją ściany kanionu i będą z każdą milą coraz wyższe. Po drodze jest co prawda kilka szlaków prowadzących do cywilizacji, ale tak naprawdę pierwszy most napotkamy dopiero w 4 dniu, w pobliżu Phantom Range.
Jakiś cwaniaczek mi kiedyś mówił, że płynięcie po rzece Kolorado, to generalnie bułka z masłem i nudy na pudy. „A pies ci, mordę lizał”, że tak powiem: już po pierwszych, „niewinnych” kataraktach jestem cały mokry i trzęsę się z zima. Posiedziałem chwilę w ”łaźni” na froncie i że tak powiem: „dziękuję, postoję”. A raczej posiedzę z tyłu. Nawet na niezbyt wielkich kataraktach typu 5 lub 6 rzuca człowiekiem na wszystkie strony i co chwilę otrzymuje się chlust zimnej wody prosto w gębę. Katarakty na rzece Kolorado mierzone są w skali od 1 do 10 (na innych rzekach używa się skali 1 do 5). „Dziesiątek” jest po drodze kilka, ale wszystko powyżej „piątki” jest „wesołe”. Na szczęście są też rejony, gdzie rzeka płynie w miarę spokojnie, słońce świeci z góry, więc jest czas, by wysuszyć łachy i ogrzać ciało.
Płyniemy do godziny 16:00, po drodze zatrzymując się na lunch i na siku. Parujemy na jednej z wielu pięknych, piaszczystych plaż na południowym brzegu rzeki. Rozpakowujemy pontony i zaczynamy się urządzać na brzegu. Oprócz śpiworów i prześcieradeł każdy dostaje składane łóżko polowe, krzesełko i kawałek brezentu do przykrycia się gdyby przypadkiem lało. Teoretycznie możemy też mieć namioty, ale większość ludzi decyduje się na spanie pod gołym niebem. Kolacja przygotowana przez naszych przewodników zwaliła wszystkich z nóg: pieczone mięso, zwane tutaj „prime rib”… Palce lizać! A jak na koniec podano jeszcze deser w postaci sernika, to już zupełny odlot był.
Potem już tylko noc z niezliczoną ilością gwiazd – bo dookoła w promieniu kilkuset kilometrów praktycznie zero cywilizacji, więc zupełnie ciemno.
Komentarze